Dyskusja trwa: głos(y) za ograniczeniem zakresu dozwolonego użytku osobistego

W Rzeczpospolitej ukazał się interesujący artykuł dotyczący dozwolonego użytku osobistego, a ściślej artykuł, w którym autor polemizuje z wcześniej formułowanymi na łamach tego dziennika tezami o zgodności z prawem ściągania z internetu plików zawierających treści chronione prawem autorskim, niezależnie od tego, czy zostały umieszczone w sieci za zgodą twórcy czy bez zgody. Autorem polemicznego artykułu jest p. Oskar Tułodziecki.

Artykuł zatytułowany Ściąganie filmów to piractwo, a piractwo to kradzież odnosi się do tez wyrażonych w artykule Sławomira Wikariaka oraz opinii pani dr Katarzyny Lasoty (opublikowanych w Rzeczpospolitej z 21 lipca: Ściąganie MP3 bez kary, a tu, we wstępie: "Polskie prawo pozwala pobierać muzykę i filmy z sieci, nawet jeśli rozpowszechniono je nielegalnie. Organizacje zrzeszające producentów chcą zmiany przepisów"; artykuł nawiązuje do kampanii społecznej w polskich kinach, o której pisałem w tekście: Kto finansuje "reklamę społeczną" na temat legalności ściągania filmów?). Pan Oskar Tułodziecki jest radcą prawnym, członkiem Komisji Prawa Autorskiego oraz partnerem kancelarii Hogan & Hartson - tyle napisano przy tekście. Dodatkowo można sięgnąć do biuletynów sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu (np. z posiedzenia w dniu 28 czerwca 2007 roku, gdzie odbywało się pierwsze czytanie rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych), by do afiliacji dodać reprezentację Stowarzyszenia Dystrybutorów Filmowych.

Zachęcam do lektury cennego - moim zdaniem - artykułu (chociaż tytuł dobrałbym w sposób, który bardziej odpowiadałby dyskusji prawnej, mniej zaś realizacji celów lobbingowych) i chociaż nie zgadzam się z tezą "ściąganie bez zgody twórcy plików zawierających utwory chronione prawem autorskim nie mieści się w zakresie dozwolonego użytku osobistego" (tu trzeba założyć, że w tej tezie chodzi o pliki z utworami wcześniej rozpowszechnionymi; autor wspomina w treści artykułu również o sytuacjach, w których dochodzi do niezgodnej z prawem dystrybucji utworów przedpremierowych i w tej sytuacji chętnie przytaknę, że to wykracza poza ramy art. 23). Wykorzystanie w tekście sformułowań takich jak "...krytycy ścisłego i precyzyjnego wyznaczania ram dozwolonego użytku osobistego..." (co sugerowałoby, że jednak teraz polskie ramy prawne nie są dość precyzyjne, jeśli trzeba je doprecyzowywać, a to oznacza, że w oczach krytyków aktualnej sytuacji prawnej zarówno ich tezy jak i tezy do nich przeciwne są tak samo uprawnione), "...prawidłowe wyznaczenie ram dozwolonego użytku jest o wiele ważniejsze..." (prawidłowe, a więc nie takie, jak dziś funkcjonuje w literaturze (?)), oraz inne - świadczą o argumentacji, która pojawi się przy okazji "dużej nowelizacji" ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych w niedalekiej przyszłości (por. Lobbystów pielgrzymki do Ministerstwa Kultury przed dużą nowelizacją prawa autorskiego, Debata nad kształtem prawa autorskiego przed nowelizacją (badania nad językiem naturalnym)).

Pan mec. Tułodziecki napisał na początku omawianego artykułu:

Instytucja prawna dozwolonego użytku osobistego wywodzi się z konwencji berneńskiej. Również dyrektywa unijna w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym ujmuje użytek osobisty jako jedno z ograniczeń podmiotowego prawa autorskiego. Rzecz ciekawa, podczas gdy w polskim prawie dozwolony użytek prywatny odnosi się do wszelkich sposobów korzystania z utworów, to zgodnie ze wspomnianymi aktami prawa międzynarodowego instytucja ta odnosi się wyłącznie do prawa zwielokrotniania.

Co musiałoby oznaczać, że w innych, poza Polską, systemach prawnych głośne czytanie dziecku książki (np. pożyczonej od sąsiada) jest niedopuszczalne (?).

W artykule Sławomira Wikariaka z lipca br. cytowany jest p. Mariusz Kaczmarek, dyrektor Fundacji Ochrony Twórczości Audiowizualnej FOTA:

Pewnym absurdem jest, że jeżeli ktoś kupi piracką płytę na bazarze, to złamie prawo i będzie ścigany, a jeśli ściągnie piracką kopię z Internetu, nic mu za to nie grozi – uważa Kaczmarek. Proponuje on, aby pobieranie nielegalnie rozpowszechnianych w sieci plików traktować na tej samej zasadzie jak kupno pirackiego nośnika...

Artykuł polemiczny mec. Tułodzieckiego jest bardzo ważny. Kiedy kilka lat temu poszukiwałem tekstów na temat dozwolonego użytku osobistego literatura przedmiotu była bardzo uboga. Autorzy prześlizgiwali się po najistotniejszych kwestiach, poprzestając na relacjonowaniu tekstu ustawy (nie widząc praktycznie żadnych problemów prawnych). Dziś toczy się dyskusja (niedawno wypowiedziała się dr Katarzyna Lasota z kancelarii White & Case twierdząc, że "osoba ściągająca z Internetu plik z muzyką czy filmem dla własnego użytku nie łamie prawa", kilka lat temu, w 2005 roku, na łamach Rzeczpospolitej przetoczyła się dyskusja dotycząca mp3 i p2p (por. poniżej, w linkach), pojawiają się kolejne opracowania, prace magisterskie i artykuły na temat dozwolonego użytku, UOKiK wydał decyzje w sprawie klauzul na okładkach płyt...). Taka dyskusja jest - moim zdaniem - zjawiskiem pozytywnym.

Instytucja dozwolonego użytku osobistego, jako ograniczenia monopolu prawno-autorskiego, jest dziś, w dobie coraz powszechniejszej cyfryzacji i oddzielenia się "utworu" od "egzemplarza", jednym z istotniejszych tematów dyskusji na temat społeczeństwa nazywanego informacyjnym. Przesunięcie granicy w jedną lub w drugą stronę oznacza zwiększenie lub zmniejszenie zakresu monopolu autorskiego, oznacza zmniejszenie lub zwiększenie dostępności do informacji (bo utwory to też informacje, tylko nacechowane twórczym wkładem człowieka). Nie dziwi mnie zatem chęć (formułowana również w czasie wcześniejszych prac nad kolejnymi nowelizacjami ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych) do ograniczania dozwolonego użytku u tych, których modele biznesowe polegają na eksploatowaniu monopolu (i to nie koniecznie twórcy, a raczej w tej dyskusji głośniej od twórców wypowiadają się wydawcy i inni pośrednicy, którzy pozyskali od twórców prawa). Martwi zaś, że w pracach nad ustawami nie brane są praktycznie pod uwagę głosy przeciwne (ponieważ nie są reprezentowane w dyskusji sejmowej środowiska zmierzające do przesunięcia granicy w kierunku ograniczenia monopolu).

Jestem zwolennikiem tego, by dozwolony użytek osobisty był unormowany w sposób precyzyjny z jednej strony dlatego, że nie do końca wiadomo, co chciał uzyskać polski ustawodawca, ale również dlatego, że ta - dziś nieostra - granica wyznacza również ramy stosowania norm prawno-karnych związanych z naruszeniem prawa autorskiego.

Jednocześnie nie opowiadam się ani za ograniczaniem monopolu, ani za jego zwiększaniem - to powinna być decyzja polityczna, którą racjonalny ustawodawca powinien podjąć mając pełną świadomość realizacji ważnych społecznie celów, które ustawa ma realizować (dlatego uważam, że dyskusja jest zjawiskiem pozytywnym, gdyż zwiększa zarówno społeczną świadomość problemu, jak też dociera do osób tworzących idealny byt "ustawodawcy racjonalnego"). Taka postawa oczywiście nie przeszkadza mi zapytać mec. Tułodzieckiego, który będzie czytał ten tekst w internecie: na jakiej podstawie, bo przecież nie udzieliłem Panu licencji, ani nie znamy się (nie pozostajemy ze sobą w kręgu osób wyznaczonym przez art. 23 ustawy), na jakiej podstawie zatem skopiował Pan ten tekst na dysk, co jest naturalnym sposobem działania przeglądarki stron internetowych uruchomionej na komputerze? Jeśli ograniczymy dozwolony użytek osobisty, to przecież wchodzenie na strony internetowe (a tam jest nie jeden utwór, przedmiot prawa autorskiego) będzie oznaczało łamanie praw autorskich na niespotykaną dotąd skalę. Jeśli nie w ramach dozwolonego użytku, to - nawiązując do tytułu omawianego artykułu: wchodzenie na strony internetowe będzie piractwem, "a piractwo to kradzież". Czy czuje się Pan złodziejem? Nie przypuszczam.

O dozwolonym użytku w tym serwisie przeczytaj m.in. w następujących tekstach:

PS
Sławomir Wikariak w artykule "Ściąganie MP3 bez kary", który sprowokował omawiany głos polemiczny, napisał: "Prawdopodobnie z tego powodu nie było dotychczas w Polsce żadnego procesu o samo pobieranie plików z sieci". Taka sprawa trafiła jednak do sądu, ale wobec dobrowolnego poddania się karze sąd nie uruchamiał postępowania dowodowego w efekcie czego chłopak, który pobrał plik z witryny producenta teledysku Depeche Mode, został skazany. W kontekście tej dyskusji warto wspomnieć, że plik ten, chociaż zawierał teledysk niedokończony, był tam udostępniony przez samego producenta, a więc nie był to klip wykradziony "przed premierą". Na ten temat przeczytaj:

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

mp3 legalnie

Skoro przytaczane są wypowiedzi różnych znanych osobistości, zajmujących się zawodowo prawem autorskim to może warto też przytoczyć słowa raczej cenionego prawnika - Pana Marcina Maruty, który na swoim blogu firmowym kilkakrotnie podał, że jego zdaniem "przynajmniej w Polsce, samo ściąganie mp3 jest legalne". Więcej m.in. tu i tu.

Autorytet czy pełnomocnik?

Ale pan Maruta pewnie nie jest pełnomocnikiem przedsiębiorcy zainteresowanego maksymalizacją swoich zysków za pomocą prawa karnego członkiem Komisji Prawa Autorskiego...

Drobna różnica w stosunku do wielce szanownego mecenasa T. Więc wiceminister konsultujący się "społecznie" z kolegami posłami Narodem raczej nie weźmie jego głosu pod uwagę.

A co mówi Pan Google?
Nie tylko Stowarzyszenie Dystrybutorów, ale też:

Warner Bros.
Represented by : Oskar Tulodziecki
Hogan & Hartson
Tel.: +48 22 653 4211
Fax.: +48 22 653 4250
E-mail: OTulodziecki@HHLAW.com

Pełnomocnik też ma prawo do argumentacji

VaGla's picture

Proszę nie nadużywać tagu "del" w komentarzach :> Odnośnie potencjalnej dyskredytacji uczestników dyskusji uważam, że również pełnomocnik, osoba działająca na rzecz i w imieniu określonych grup interesów, również taka osoba ma pełne prawo do argumentowania na rzecz tez dla siebie istotnych. W tym konkretnym przypadku problem pojawia się jedynie taki, że w Rzeczpospolitej afiliacje autora nie zostały ujawnione (co istotne dla transparentności publicznej dyskusji). Te afiliacje są istotne dla debaty, chociaż wygłoszone tezy merytoryczne powinny się bronić same.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Co do potencjalnej

Co do potencjalnej dyskredytacji, to wydaje mi się, że udało mi się poprzestać na faktach (tzn. informacje otagowane jako "del" są przecież prawdziwe - taka a nie inna forma została użyta jedynie w celu podkreślenia niechęci pewnych osób/podmiotów do nazywania rzeczy po imieniu, a nie w celu "zamaskowania" oszczerstw).

W tym konkretnym przypadku problem pojawia się jedynie taki, że w Rzeczpospolitej afiliacje autora nie zostały ujawnione (co istotne dla transparentności publicznej dyskusji).

I właśnie tego dotyczył mój komentarz - przepraszam, jeśli za mało precyzyjny i za bardzo kolokwialny.

Oczywiście, że pełnomocnik ma prawo się wypowiadać w imieniu i interesie swoich klientów, ale niech nie udaje wtedy naukowca / autorytetu, podpierając się dodatkowo autorytetem Państwa (które zaprosiło go do udziału w Wielce Szacownym Gremium).

W kontekście postępowania Pana Mecenasa, pozwolę sobie jeszcze przytoczyć wybór z zasad etyki radcy prawnego (nie sugerując broń Boże ich naruszenia, co to to nie - po prostu mogą być interesujące w tymże kontekście):

Art. 1
[...]
2. Obowiązkiem radcy prawnego jest [...] dbanie o godność zawodu.
3. Naruszeniem godności jest każde postępowanie radcy prawnego, które podważa zaufanie do zawodu

[...]
Art. 4
1. Radca prawny obowiązany jest wykonywać czynności zawodowe zgodnie z obowiązującymi przepisami, według najlepszej woli i wiedzy, uczciwie, rzeczowo, z należytą starannością.
[...]
5. W przypadku kolizji interesu obsługiwanej jednostki z prawami człowieka, obywatela albo pracownika, radca prawny obowiązany jest kierować się przepisami prawa, a w razie braku normy prawnej - zasadą sprawiedliwości i własnym sumieniem.
[...]
Art. 11
[...]
2. Przy wykonywaniu zawodu radca prawny obowiązany jest zawsze kierować się prawem; żadne okoliczności pozaprawne, nie mające bezpośredniego związku z obiektywnie ocenionym stanem faktycznym sprawy, albo wyrażone przez kogokolwiek polecenia, czy wskazówki, nie zwalniają radcy prawnego z obowiązku rzetelnego i uczciwego wykonywania czynności zawodowych.
Art. 12
Radca prawny nie może angażować się w żadne zajęcia ani działalność, albo podejmować czynności, a także przyjmować korzyści, które mogłyby ograniczyć jego niezależność.
[...]
Art. 33
Niedopuszczalne jest w szczególności:
[...]
4) redagowanie relacji prasowych, radiowych i telewizyjnych ze spraw, w których radca prawny udzielał pomocy prawnej

Prawnicy nie gęsi

Ta sprawa nie jest tak jednoznaczna.

Mec. Tułodziecki, jak każdy doświadczony prawnik, reprezentował lub reprezentuje bardzo szerokie grono klientów. Wynika to z istoty tego zawodu. Nie sposób sobie wyobrazić, aby podawał ich listę przy okazji każdego wystąpienia.

Oczywiście w tym konkretnym przypadku portfolio klientów mec. Tułodzieckiego stanowią przede wszystkim (nie wiem, czy tylko) zwolennicy restrykcyjnego prawa autorskiego.

Jednak generalnie ocenianie prawnika przez pryzmat jego klientów trąci populizmem. Przecież nikt rozsądny nie nazwie karnika przestępcą tylko dlatego, że zwykle broni właśnie takich ludzi. Trudno też oczekiwać, że taki adwokat, publikując tekst przeciwko wydłużaniu okresów przedawnienia przedstawi równocześnie listę swoich klientów. Zresztą jakich? Skazanych? Uniewinnionych? Nie skazanych z powodu przedawnienia karalności? A może oskarżycieli posiłkowych, bo przecież i w takiej roli występował?

Dlatego właściwszym wydaje mi się przyjęcie założenia, że taki prawnik prezentuje własne poglądy (o ile wyraźnie nie zastrzega, że jest inaczej). Oczywiście "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" i na poglądy mec. Tułodzieckiego większy wpływ niż idee wolnej kultury mają argumenty Warner Bros czy Disney'a. Nie oznacza to jednak od razu, że tekst w gazecie opublikował na zlecenie któregokolwiek z tych podmiotów.

Co nie zmienia faktu, że warto wiedzieć, co i kto wpłynął na poglądy autora konkretnego tekstu. I w tym internet jest nieocenioną pomocą.

pb

Czyje poglądy

Dlatego właściwszym wydaje mi się przyjęcie założenia, że taki prawnik prezentuje własne poglądy (o ile wyraźnie nie zastrzega, że jest inaczej).

Wydaje mi się, że osoby poddające tutaj w wątpliwość tezę, że artykuł mec. T. prezentuje jego poglądy, robią to w jego interesie. Biorąc pod uwagę, jakie to są poglądy, a zwłaszcza ich sprzeczność w pewnym zakresie z wykładnią obowiązującego prawa (np. piractwo=kradzież), przyjęcie, że są to poglądy mec. T. stawiałoby pod znakiem zapytania jego kompetencje, kwalifikacje zawodowe i/lub rzetelność wymaganą chociażby przez zasady etyki zawodowej. Ponieważ nie wierzę, żeby osoba o pozycji mec. T. była niekompetentna, wolę przyjąć alternatywę - a więc, że zaciskając zęby prezentuje nie swoje poglądy, działając w imieniu i na rzecz swoich mocodawców.

I w tym momencie problem nieujawnienia tego faktu w artykule i podszywanie się pod "głos w dyskusji naukowej" staje się problemem realnym.

Oczywiście, że nie można sprawy sprowadzać do absurdu i żądać listy klientów przy każdej publicznej wypowiedzi każdego prawnika. Jednak w sytuacji tak oczywistej, jak komentowana tutaj, czysta przyzwoitość nakazywałaby ten fakt ujawnić.

pirat -> złodziej

Ciągle nie rozumiem tej dziwnej tezy, którą głoszą prawnicy/lobbyści na rzecz zaostrzenia praw autorskich, dotyczącej nadużywania słowa "złodziej" czy też "kradzież". Nie umiem pojąć co takiego autor traci skoro mnie nazywa się złodziejem a proceder ściągania i kopiowania kradzieżą. Zapewniam, że nie kupiłbym niczego co ściągnąłem, gdybym nie miał możliwości ściągnięcia!

Realia rynkowe, mówią również coś zupełnie odwrotnego do tezy "pirat -> złodziej", najlepszym przykładem jest tutaj zespół BuckCherry (Narzekają na piratów, sami korzystali z P2P), otóż prowadzą one moim zdaniem do wniosku "pirat -> fan -> zysk".

haczyk

maniak713's picture

"pirat -> fan -> zysk"

Z jednym zastrzeżeniem - ten zysk się realizuje w tej sytuacji na koncertach, a nie w sprzedaży CD. Oznacza to, że zyskuje artysta (dostając więcej za koncerty i dając więcej koncertów) a nie korporacja (sprzedająca potencjalnie mniej CD)...

to dotyczy wykonawców scenicznych

VaGla's picture

Nieco inaczej musi wyglądać sytuacja z utworami, które nie nadają się do "pokazywania na koncertach". Ta konkretnie dyskusja, której dotyczy komentowana notatka, rozpoczęła się w konkretnym kontekście - tj. w kontekście filmów. Tu zaś naturalnym sposobem pokazywania filmu (na który składa się wiele elementów, i wielu uprawnionych) jest kino, "kino domowe", komputer... Proszę też pamiętać o innych utworach, bo przecież nie tylko muzyka i filmy są chronione prawem autorskim i nie tylko te dwie kategorie są objęte regulacjami dotyczącymi dozwolonego użytku osobistego. Grafika, proza... Tu "koncertu" sobie nie wyobrażam. Być może poezja by się nadawała...
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

W takim przypadku sytuacja

maniak713's picture

W takim przypadku sytuacja jest trochę inna, niewątpliwie. Wnioski z różnych badań są dość intensywnie sprzeczne - z jednej strony darmowe pobieranie to reklama (tylko czyja właściwie - reżysera? aktorów? wytwórni? konkretnego tytułu?), z drugiej - jednak potencjalna strata, nawet biorąc pod uwagę, że nie każde ściągnięcie to niedokonana sprzedaż. Wiele też wskazuje na to, że notoryczni ściągacze mimo wszystko kupują więcej CD, DVD, książek itp. Być może ze względu na kulturo-konsumpcyjny styl życia.

Jest oczywiście co najmniej jedna metoda wykorzystania P2P jako reklamy także w przypadku filmów: dodatki do DVD. Jeśli kupujący uzyska wyraźnie więcej niż ściągający, to można IMHO wytworzyć sytuację, w której ludzie będą sobie ściągać z P2P film, żeby go szybko zobaczyć ale potem i tak pójdą kupić DVD.

Wartość dodatkowa czyni cuda, przykładem iTunes. Przecież te same piosenki, za które w ITMS trzeba płacić, można (po chwili szukania) ściągnąć za darmo (ze źródeł o "wątpliwej legalności"). Jednak to, że ITMS dostarcza od razu, w dobrej jakości i bez niespodzianek (klasyczne ściągnięcie czegoś opisanego jako A, co jednak okazuje się być B) jest wystarczającą zachętą do zapłacenia.

To jednak wymaga pewnych przewartościowań w podejściu do praw autorskich - a główni ich posiadacze i zarządcy nie są zainteresowani wprowadzaniem zmian.

Moim zdaniem istnieją dwie

Moim zdaniem istnieją dwie grupy odbiorców, których utrata oznacza dla dystrybutorów "treści chronionych prawem" wymierne straty:

1. Ściągający, którzy jednak nie pójdą potem i nie kupią "oryginału". Dla nich wszelkie p2p są alternatywą dla kina lub - częściej - DVD\VOD, a nie uzupełnieniem. Nawet jeśli istnieje statystycznie duża grupa osób, które w końcu kupią "oryginał", to jednak i tych drugich jest sporo. Dystrybutorzy nie chcą z nich rezygnować bez walki.

2. Osoby, które nie ściągają "treści chronionych prawem" uznając - słusznie lub nie, nie wnikam - że jest to w chwili obecnej działanie nielegalne lub etycznie wątpliwe. Takie osoby z pewnością zdecydują się na ściąganie, jeśli treść prawa jednoznacznie będzie wskazywać na dopuszczalność takich działań.

Już tylko z powodu istnienia tych dwóch grup warto - z punktu widzenia dystrybutorów "treści chronionych prawem" - walczyć o zaostrzenie dozwolonego użytku (lub jego doprecyzowanie, zależnie od przyjętej interpretacji). Zyska się dzięki temu bat na pierwszych i straszak na drugich.

Jeśli chodzi o dodatki, to tego rodzaju produkt zawsze kierowany był tylko do wąskiej grupy odbiorców, nazwijmy ich fanami. Nie w każdym przypadku da się na nich oprzeć model biznesowy. Przeciwnie, w większości produktów rozrywkowych zachęcenie odbiorców do wydania dodatkowych pieniędzy na wersję premium jest skazane na niepowodzenie. Ile osób kupi DVD np. filmu "Mów mi Dave", aby otrzymać dodatki?

pb

Pierwszą grupe należałoby

maniak713's picture

Pierwszą grupę należałoby jeszcze podzielić na tych, którzy może by kupili i tych, którzy nigdy nie mieli zamiaru kupić (i przez to nie powodują straty - bo i tak by z nich zysków nie było).

Niezależnie od tego, zgodnie z dominującym dziś podejściem, w interesie właścicieli praw (i dystrybutorów) jest zaostrzanie sankcji i ograniczanie praw odbiorców. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia, taka strategia daje nadzieje na ograniczenie nielegalnej dystrybucji i zwiększenie legalnej sprzedaży.

Natomiast w całościowym oglądzie, wydaje mi się, że takie działania przyniosą znacznie mniejsze efekty, niż się tego spodziewają ich inicjatorzy - z różnych powodów, spadku jakości, alternatywnych względem masowo produkowanej "kultury" form rozrywki itp. Tym co dostaną w nadmiarze będzie wrogość społeczeństwa. Poczynając oczywiście od fanów darmowego towaru z P2P, jednak na nich się nie skończy. Coraz więcej osób nawet nie związanych ze ściąganiem zaczyna mieć poważne wątpliwości co do obecnego modelu praw autorskich i prawdopodobnie doprowadzi to do jeszcze szerszego społecznego przyzwolenia na ich łamanie.

Dodatki i inne bajery to jedna z możliwości - oczywiście nie na każdego zadziała, ale odpowiedni dobór może dać naprawdę duże efekty. Są jednak inne opcje, choćby różne proponowane "podatki od P2P".

Nie mam jednego prostego i skutecznego sposobu rozwiązania tej kwestii (szkoda), ale widzę w obecnych działaniach całkowity brak chęci do szukania rozwiązania dobrego dla wszystkich. To się zemści, prędzej czy później.

moim zdaniem na 3

Pierwszą grupę należałoby jeszcze podzielić na tych, którzy może by kupili i tych, którzy nigdy nie mieli zamiaru kupić

Ja bym tu jeszcze dorzucił trzecią grupę czyli tych, którzy ściągnęli i tylko z tego powodu poszli i kupili. Nikt nie lubi kupować kota w worku.

A zdaniem Lessiga - cztery =}

kocio's picture

Lessig w "Wolnej kulturze" wyróżnił nawet cztery grupy:

A. Niektórzy użytkownicy używają sieci p2p zamiast kupować treści. [...]

B. Niektórzy używają sieci p2p w celu wypróbowania muzyki przed jej zakupem: ktoś wysyła przyjacielowi plik MP3 z muzyką artysty, którego ten nie zna. [...]

C. Wiele osób korzysta z sieci p2p, aby uzyskać dostęp do treści objętych prawem autorskim, które przestały być dostępne w sprzedaży, lub których kupno poza internetem byłoby zbyt drogie. [...]

D. Na koniec wyróżnić można także liczną grupę osób, która korzysta z sieci p2p w celu dotarcia do treści nieobjętych prawem autorskim lub takich, które właściciel tychże praw rozdaje za darmo.

http://www.futrega.org/wk/16.html

Drudzy

kocio's picture

Na mój nos drudzy wkurzeni na takie podejście będą ludzie publikujący fotki i YouTubowicze, którzy nawet przypadkiem wykorzystali jakieś cudze utwory (już nie wspominam o tych, którzy celowo coś "miksują").

W krańcowym przypadku będą się do nich zaliczać praktycznie wszyscy, którzy publikują cokolwiek wizualnego. Jeśli nie robimy przyrody to jest właściwie niemożliwe, żeby nie wykorzystać jakiegoś cudzego dzieła czy projektu (koszulę, samochód, krzesło, pudełko płatków śniadaniowych... - ktoś to przecież wymyślił). Z tym, że jeśli to ogród albo np. gatunek wyhodowany sztucznie, to oczywiście ktoś włożył w to swoją pracę i - teoretycznie - także może się upomnieć o swoje prawa.

Brzmi paranoicznie?

* Znam już z własnego doświadczenia dwie knajpy, gdzie nie wolno robić zdjęć (o ile zrozumiałem właśnie ze względów na prawa do wystroju, przeniesione - nie wiem na ile słusznie - także na jego na wizerunek).

* Producent filmowy (na tym spotkaniu) opowiadał o tym, jak sąd kazał zapłacić ludowemu twórcy, bo wizerunek jego kogutka został wykorzystany w filmie.

* Był już przypadek, że architekci, którzy zajmowali się renowacją placu, chcieli realizacji praw autorskich do swojej pracy - zapewne majątkowych - od producentów pocztówek. Co prawda w 2005 francuski sąd oddalił ten pozew, ale o ile zrozumiałem pracowali za publiczne pieniądze, a to może też mieć znaczenie (http://meta.wikimedia.org/wiki/Translation_requests/WQ/3/Pl/7 - “Decyzja Naczelnego Sądu Apelacyjnego”). Jeśli tak, to droga dla architektów budynków, które są własnością prywatną, nadal jest otwarta.

* Pewnie też wszyscy cokolwiek zorientowani w temacie znają sprawę kobiety, którą sąd uznał winną "piracenia" za to, że umieściła filmik chyba swojego dziecka, w którym w tle leciała muzyka z radia. I to nie była symboliczna kwota OIP.

Łatwo potrafię sobie wyobrazić, że jeśli wzrośnie świadomość autorstwa różnych niematerialnych rzeczy, to będzie więcej tego typu problemów.

Trzecia grupa?

Tylko czemu nie biorą pod uwagę sytuacji, gdy ktoś usłyszawszy/obejrzawszy/zagrawszy u kolegi w materiał ściągnięty z P2P, pędzi do sklepu, by kupić oryginał? Dlaczego nie doceniają siły marketingu wirusowego, jaki oferują sieci P2P i związane z nimi społeczności?

Nie mam pojęcia

Chyba dyskusja nieco zbacza z tematu.

Wskazałem tylko dwie grupy odbiorców, na których może zależeć wydawcom na tyle, aby podejmować walkę o utrzymanie lub zaostrzenie przepisów o dozwolonym użytku. Nie oceniam skuteczności prowadzonej polityki, do tego potrzebowałbym badań. Nie oceniam jej słuszności, inni zrobili dostatecznie dokładnie. Nie przywołuję też wszystkich możliwości, o których wspomina Lessig. Jedynie próbuję zrozumieć, czym kierują się dystrybutorzy "treści chronionych prawem".

I nie znam odpowiedzi na Twoje pytanie :).

a moim zdaniem chodzi o coś innego

Jeśli chodzi o dodatki, to tego rodzaju produkt zawsze kierowany był tylko do wąskiej grupy odbiorców, nazwijmy ich fanami. Nie w każdym przypadku da się na nich oprzeć model biznesowy. Przeciwnie, w większości produktów rozrywkowych zachęcenie odbiorców do wydania dodatkowych pieniędzy na wersję premium jest skazane na niepowodzenie. Ile osób kupi DVD np. filmu "Mów mi Dave", aby otrzymać dodatki?

A ile osób kupi DVD z tym filmem, skoro mogą pobrać go sobie z netu? Nie ma się co za bardzo oszukiwać - piraci spiracą wszystko, co da się zrippować lub scrackować... czyli wszystko co jest niematerialne, w tym wszelkie dodatki zapisane na takiej płycie.

Wraz z możliwością oddzielenia nośnika od informacji, jaką dają sieci komputerowe (w tym Internet), sam nośnik stał się jedynie dodatkiem do takich informacji. Można powiedzieć, że tworzenie takiego typu dodatków to core business działalności wydawniczej, a zatem już sam Internet (z P2P) jako taki jest zagrożeniem dla tego typu działalności. Z tego też powodu zrozumiałe wydają mi się postulaty części osób związanych z tą grupą interesów, w których dąży się do ograniczenia lub wyłączenia Internetu jako drogi obiegu utworów.

Wartość dodatkowa czyni cuda, przykładem iTunes. Przecież te same piosenki, za które w ITMS trzeba płacić, można (po chwili szukania) ściągnąć za darmo (ze źródeł o "wątpliwej legalności"). Jednak to, że ITMS dostarcza od razu, w dobrej jakości i bez niespodzianek (klasyczne ściągnięcie czegoś opisanego jako A, co jednak okazuje się być B) jest wystarczającą zachętą do zapłacenia.

Takie spojrzenie wydaje mi się zbyt zawężone. Owszem jakość, szybkość lub pewność mogą być traktowane jako wartość dodana, jednakże nie jestem przekonany o tym, że iTunes jest w rzeczywistości o tyle lepszy od "źródeł o wątpliwej legalności", by była to wystarczająca zachęta do zapłacenia. Sukces wiązałbym dodatkowo z takimi aspektami, jak:

1. łatwość skorzystania z usługi przez grupę docelową, czyli posiadaczy iPodów (względnie innych odtwarzaczy mp3). Ściągnięcie z ITMS utworu na iPoda, czy inny odtwarzacz mp3 jest dużo łatwiejsze, niż zakup i zrippowanie płyty cd. (Względnie jej zmielenie i sprasowanie. Chociaż jak tak się patrzę na mój odtwarzacz mp3, który dostałem jako gratis w telefonie komórkowym kupionym jakiś rok temu za złotówkę w najtańszym abonamencie (cenę podałem tylko dla tych, którzy nie interesują się cenami tego typu sprzętu), to nie wiem czy istnieje taka prasa, która sprasowałaby płytę CD do rozmiarów karty microSD :-) ). Jednakże podejrzewam, iż ITMS również w łatwości skorzystania z usługi nie wyprzedza zbytnio "źródeł o wątpliwej legalności"

2. Jako taka uczciwość ludzi, szczególnie wobec tych, z którymi w jakiś sposób się identyfikują/szanują/cenią, czyli np. artystami. Oczywiście napisałem "jako taka", gdyż wątpliwe wydaje mi się, że gdyby taki artysta przesadził z wymaganiami i zażądał np. by wylizano mu buty albo by pobiec do oddalonego o kilka (kilkadziesiąt) km sklepu, by kupić płytę, a następnie wrócić, nauczyć się obsługi jakiegoś softu do rippowania, by zrzucić to na odtwarzacz mp3. (Chodząc po mieście od dość dawna nie zauważyłem, by ktokolwiek korzystał jeszcze z discmanów), to myślę, że znalazłoby się niewielu fanów, którzy by się na to zgodzili.

Podsumowując, nie sądzę, by ITMS był jakoś szczególnie lepszy od "źródeł o wątpliwej legalności". Raczej po prostu wykorzystał olbrzymi rynek posiadaczy odtwarzaczy mp3, do którego wcześniej jedyną ofertę, niewymagającą szczególnego wysiłku ze strony konsumentów, kierowały właśnie "źródła o wątpliwej legalności".

Pozdrawiam i przepraszam za ten offtopowy komentarz, ale nie mogłem się powstrzymać :-)

Co tak skromnie, Panie Mecenasie?

Artykuł zatytułowany Ściąganie filmów to piractwo, a piractwo to kradzież

A kradzież to morderstwo.

Panie Mecenasie, Pan się nie boi, całe lobby za panem stoi.

Powiedział Pan A, niech Pan powie B.

Nie wiem jak było w tym

Nie wiem jak było w tym przypadku, ale gazety często same sobie wybierają tytuły takich felietonów-artykułów.

Nawet jeśli tak, to jestem

Nawet jeśli tak, to jestem przekonany, że mocodawcom Mecenasa taki tytuł bardzo się podoba.

Ja ten tekst sobie "ściągnąłem" na twardy dysk

Olgierd's picture

na podstawie art. 23(1) pkt 2 pr.aut. -- zgodność z prawem polega na tym, że rozpowszechnienie ma na celu jego przeczytanie (jak sądzę).

A na poważnie to faktycznie przepisy nie są jasne i coś z tym trzeba zrobić. Dokręcanie śruby jest najprostsze, ale każdy kij ma dwa końce, można się tak zakałapućkać, że nawet sieriozny broniciel swoich praw pewnym momencie sam nie będzie wiedział co mu wolno a co nie.

Już lepiej zacząć od jasnego rozstrzygnięcia -- czy można w umowie wyłączyć dozwolony użytek? A jeśli tak to w jakim zakresie?

I jeszcze: przestępstwem (kradzieżą, gwałtem, rozbojem etc.) nie jest, ale skoro przepis mówi o związku osobistym, to "anonimowy, internetowy" dozwolony użytek nie istnieje.

--
pozdrawiam serdecznie, Olgierd

A ja powiem szczerze, że nie rozumiem, o co całe to zamieszanie.

Akurat tutaj uważam, że powinna zadziałać Niewidzialna Ręka Wolnego Rynku. Stara prawda głosi, że towar jest wart tyle, że ile się da go sprzedać. Ściągnie utworów będzie penalizowane - nie ściągaj. Płyty będą za drogie - nie kupuj. Ale jeśli _musisz_ mieć najnowszą płytę zespołu foo, no to trudno - płać.

Możliwy strzał w stopę

Tylko, że gwałtowne ograniczenie dozwolonego użytku (jeśli było by przestrzegane) może przynieść dla odwrotny skutek dla artystów teraz tłumaczę:

1) obecnie
a) ktoś usłyszał utwór (radio, tv, od znajomych, od znajomych - ale "nielegalnie")
b) ściągnął sobie z internetu jeszcze kilka kawałków
c) zainteresował się i kupił

2) po zmianach
a) ktoś usłyszał utwór (radio, tv, od znajomych) //ilość źródeł spadła
b) ktoś zanim kupi płytę będzie się zastanawiał i czekał aż usłyszy jakieś inne utwory artysty
c) zainteresował się i kupił

Niby nie wielka zmiana, ale jako, że artystów przybywa (nowi przychodzą, starzy odchodzą) trzeba się jakoś rozpropagować, a to teraz kosztuje więcej bo jest więcej chętnych do promocji.

Nie sądzę, aby ludzie nagle lecieli do sklepów i kupowali płyty jak chleb, więc popyt raczej się nie zwiększy, a może spadnie (mniejsza możliwość poznania utworu i artysty). Ale dla artystów dodatkowe koszty - większa promocja, więc albo zmniejszą zyski albo podniosą cenę (i tu znowu popyt spadnie)

Ograniczanie dozwolonego

Ograniczanie dozwolonego użytku może spowodować niechęć konsumentów do kupowania nośników/utworów, na zasadzie "kupiłem płytę, wydałem pieniądze, niby jest moja, ale... prawie nic mi nie wolno z nią zrobić - to za co zapłaciłem?".
A stąd już krok od wprowadzenia licencji na słuchanie muzyki i oglądanie filmów. Muzyka i film się "usoftwaryzują" ("nie kupiłeś programu, kupiłeś tylko licencję na jego używanie").

i nie jest to gdybanie...

...jak dowodzi, może nieco emocjonalny, wpis sprzed ponad roku.

Dodam, że osoba jest mi znana i mogę potwierdzić, że od tego czasu konsekwentnie omija wszelkie utwory związane z wymienionym tam wykonawcą. Nawet zaraził tym nieco otoczenie, które przyjęło stanowisko "aż tak bardzo muzyki tej nie kochamy, więc skoro on jej tak nie lubi, to jej nie puszczamy gdy przebywa w pobliżu".

Nie wiem, jak to wygląda u innych, ale w moim przypadku całe to zdarzenie zaowocowało rezygnacją z zakupu wspomnianej płyty. Potem nie interesowałem się już czy wydane zostały następne - a ostatnio, przeglądając częstotliwość odtwarzania utworów na moim komputerku, stwierdziłem, że drastycznie ograniczyłem udział utworów wspomnianego autora. Wyszło to jakoś tak samo z siebie.

Koncepcja niewidzialna ręki

Koncepcja niewidzialna ręki wolnego rynku zakłada, że nikt jej nie nakłada kajdanów monopolu…

pytanie retoryczne

ksiewi's picture

Mec. Tułodziecki zadał w swoim artykule następujące pytanie, które określił jako retoryczne:

"Retoryczne pytanie brzmi: Kto zainwestowałby własne środki w najatrakcyjniejsze nawet i najbardziej obiecujące przedsięwzięcie, skoro przedmiot takiej inwestycji ... mógłby być przedmiotem korzystania przez internautów bez żadnych ograniczeń?"

Można wymienić wiele przedsiębiorców, w tym spółki giełdowe inwestujące spore kwoty i delegujące własnych pracowników do pracy nad Linuksem. Można wymienić rzesze osób prywatnych inwestujących swój czas i inne środki w tworzenie Wikipedii. Można wymienić dziesiątki tysięcy twórców, artystów wykonawców i producentów fonogramów udostępniających swoje dzieła w serwisach takich jak jamendo. Można wymienić twórców filmu Star Wreck, Big Buck Bunny oraz 88% użytkowników YouTube.

Myślę, że pytanie jakie powinniśmy sobie zadawać brzmi: "Czy popularność sieci p2p nie wynika przypadkiem z tego, że dostępne tam utwory użytkownicy mogą (w sensie faktycznym) wykorzystywać bez żadnych ograniczeń?" A w dalszej kolejności: "Jak długo jeszcze będzie w stanie istnieć model produkcji i dystrybucji dóbr kultury, w którym użytkownik nabywa dobra niematerialne, z których nie może korzystać bez ograniczeń?"

Rozumiem, że Pan mecenas zadaje swoje pytanie w nieco innym kontekście. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że opieranie całej interpretacji prawa autorskiego (w tym przepisów o dozwolonym użytku) o paradygmat "tylko wyłączność twórcy i maksymalna kontrola twórcy nad utworem jest w stanie zaspokoić jego interesy" jest nie tylko błędne, co po prostu passé.

A ja mam inne pytanie retoryczne. Z artykułu mec. Tułodzieckiego wynika, że jest to polemika z dwoma istniejącymi utworami - artykułem S. Wikariaka oraz opinią dr Lasoty. Niewątpliwie zatem mec. Tułodziecki skorzystał z tych utworów przy przygotowaniu własnego tekstu. Który przepis prawa autorskiego uprawnia do takiego korzystania? Jeżeli przepisy o dozwolonym użytku są wyjątkiem od zasady monopolu autorskiego i muszą być interpretowane ściśle to ja nie widzę przepisu uprawniającego do takiego korzystania (brak jest w nich wyraźnego zezwolenia na "polemiki").

Przypominam poza tym o orzeczeniu Sądu Najwyższego z dnia 8 lutego 1958 r. (I CR 658/57), zgodnie z którym ówczesny art. 22 (odpowiednik dzisiejszego art. 23) nie obejmuje zawodowego korzystania z utworu (SN cytując sąd wojewódzki powiedział: "ex definitione nie można mówić o użytku osobistym, gdy w rachubę wchodzi wykorzystanie odtworzonego dzieła przez przedsiębiorstwo dla celów tego przedsiębiorstwa"). Ciekaw jestem wobec tego w jaki sposób mec. Tułodziecki przygotowuje we własnej pracy zawodowej opinie, pisma procesowe itp. Rozumiem, że robi to bez uwzględnienia komentarzy, wypowiedzi doktryny i innych chronionych prawem utworów.

A tytuł artykułu przypomina mi tekst z Misia, że każdy pijak to złodziej.

Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

A tytuł artykułu przypomina mi tekst z Misia, że każdy pijak to złodziej.

Wiem, że to offtopic, ale ten tekst jest z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" :-)

Definicja kradzieży

LukasS's picture

Zasadnicze pytanie to, jak ten Pan zdefiniowałby kradzież (z ew. przykładem ilustrującym), ponieważ każdy może mieć swoje zdanie w tej sprawie, jednak fundamentalne znaczenie w tej polemice ma ta definicja (pomijam definicję „piractwa”).

Po drugie aby polemika nie była gołosłowiem, byłoby miło aby ten człowiek przytoczył badania, wg. których można stwierdzić, że „piractwo” jest powodem spadku sprzedaży (dajmy na to) płyt, ponieważ są one dostępne w Internecie w sieciach p2p. A także to, że osoba, która pobiera z Sieci plik nie kupuje następnie oryginalnego nośnika (w przypadku jeśli mu się spodoba utwór).

Idąc dalej, czy zdobywanie popularności w Sieci nawet poprzez nielegalną wymianę utworów danego twórcy, godzi w jego interesy (stawiając na szali popularność i zyski po dwóch stronach, co powinno przeważyć, co jest ważniejsze?).

Pomieszanie z poplątaniem

Piotrze, mam kilka uwag.

1. W mojej ocenie wykładnia art. 23 pr.aut. w kierunku obejmowania dozwolonym użytkiem również tych zwielokrotnień, do których dochodzi w następstwie ewidentnego naruszenia autorskich praw majątkowych (np. uzyskania kopii utworu na skutek jego rozpowszechniania przez osobę trzecią), oparta jest na bardzo formalnym, literalnym rozumieniu tego przepisu. Zapominanie o "źródle" kopii w takim wypadku jest hipokryzją.

2. Napisałem był swego czasu coś na ten temat. Stosowną książką dysponujesz ;-). Dwa argumenty z tego tekstu - dotyczący pojęcia utworu rozpowszechnionego i sprzeczności z art. 35 pr.aut. mec. T. wykorzystał ;). Głupio się do tego nie przyznać, choć niewątpliwie wykładnia przedstawiona powyżej - również z nomen omen osobistego punktu widzenia - jest wygodna.

3. Co do reszty tekst jest humorystyczny. Np. to: "Rzecz ciekawa, podczas gdy w polskim prawie dozwolony użytek prywatny odnosi się do wszelkich sposobów korzystania z utworów, to zgodnie ze wspomnianymi aktami prawa międzynarodowego instytucja ta odnosi się wyłącznie do prawa zwielokrotniania". To co, jego zdaniem na podstawie art. 23 można coś rozpowszechniać? Dalej jest podobnie, szczególnie jeżeli chodzi o wywody w części "Bez podstawy prawnej". Stosując przedstawioną tam wykładnię należało by dojść do wniosku, że np. zwielokrotnienie egzemplarza kupionego w sklepie jest niedozwolone, ponieważ nie łączy mnie ze sprzedawcą stosunek rodzinny lub towarzyski.

4. Zadane przez Ciebie pytanie na końcu tekstu też jest - wybacz - pewną demagogią. Jak zasadnie zauważył powyżej Olgierd w takim wypadku znajduje zastosowanie art. 23[1] pkt 2 pr.aut., stanowiący impelementację art. 5 ust. 1 lit. b dyrektywy 2001/29/WE, a więc jedynego obligatoryjnego ograniczenia autorskich praw majątkowych w zakresie regulacji ogólnej. Przeglądanie stron publicznie dostępnego serwisu będzie więc zawsze "legalne".

Co do zakresu dozwolonego użytku można się więc spierać. Inną jednak rzeczą jest formułowanie na tej podstawie postulatów legislacyjnych. Bardzo obawiam się grzebania przy dozwolonym użytku. Po pierwsze - już istniejące regulacje umożliwiają interwencję w naprawdę rażących przypadkach. Po drugie dla kraju, który jest przede wszystkim importerem własności intelektualnej podwyższanie poziomu ochrony podwyższa koszty dostępu do dóbr kultury i koszty edukacji. Po trzecie - nie sądzę, żeby zmienione prawo doprowadziło do zmiany zachowań internautów. Zmiana przepisów doprowadzi co najwyżej do stworzenia kolejnej, kilkumilionowej armii wirtualnych naruszycieli (a jak zmienią też przepisy karne, to i przestępców).

Zawsze legalne?

VaGla's picture

W mojej ocenie nie ma wielkiej różnicy pomiędzy opublikowaniem w sieci p2p tekstu (muzyki, etc.- chodzi o utwór), a jego opublikowaniem na serwerze www. Jeśli zatem - jak piszesz - "Przeglądanie stron publicznie dostępnego serwisu będzie więc zawsze "legalne"", to - na tej samej zasadzie powinno być uznane, że przeglądanie plików (bo przecież "strony" to też pliki) publicznie dostępnych w sieci p2p powinno być traktowane w ten sam sposób. Można sobie bez problemu wyobrazić, że na serwerze www ktoś opublikuje tekst z naruszeniem prawa (por. przykład z tekstu Depozycjonowanie: prowokuję do dyskusji); czy to spójny system, w którym uznamy, że przeglądanie takiej zawartości (bo przecież nie możemy wiedzieć wcześniej jakie jest "podłoże prawne publikacji") może się wiązać z przekroczeniem granic dozwolonego użytku?

Czym jest "ewidentne naruszenie autorskich praw majątkowych" w sytuacji, gdy instytucja dozwolonego użytku wpływa na granice i ramy treści autorskich praw? Nie rozumiem zatem tezy zawartej w pierwszym akapicie, gdyż trochę przywodzi mi na myśl argumentację idem per idem.

Co do książki - oczywiście dysponuję, a nawet przeczytałem :) Oczywiście "trzystopniowy test" i regulacje podobne do polskiego art. 35 występują w globalnej dyskusji: Trzystopniowy test - notatki i spostrzeżenia dnia drugiego - tu o rozstrzygnięciu francuskiego sądu kasacyjnego z 2006 roku, co było oczywiście poprzedzone nieco dłuższym sporem prawnym (Studio Canal v. Perquin, Cour de Cassation, Arret No. 549, 05-15.824, 05-16.002, 2/28/06)...

Odnośnie zarzutu stosowania w tekście argumentu demagogicznego - przyznaję się do winy (i to w dwóch przypadkach, nie tylko w pytaniu na końcu, ale również w kwestii czytania dziecku książki pożyczonej od sąsiada).

Również obawiam się grzebania w dozwolonym użytku, jednak postulaty dotyczące zmian w tym obszarze coraz częściej z niektórych stron się pojawiają, dlatego odnotowuje te propozycje i opatruje komentarzem, licząc na komentarze innych
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

uprawniona demagogia

Odnośnie zarzutu stosowania w tekście argumentu demagogicznego - przyznaję się do winy (i to w dwóch przypadkach, nie tylko w pytaniu na końcu, ale również w kwestii czytania dziecku książki pożyczonej od sąsiada).

Wydaje mi się, że w przypadku komentowania artykułu wspinającego się na wyżyny demagogii, trudno samemu nie popaść w ton demagogiczny. Co więcej, sądzę, że w takich okolicznościach użycie demagogii jest uprawnione, jeśli nie nawet wskazane (na zasadzie "fight fire with fire"). :-)

W art. 23[1] pkt 2 masz dwa

W art. 23[1] pkt 2 masz dwa dodatkowe problemy - a) zwielokrotnianie ma być "przejściowe i incydentalne" itp., czyli np w cache przeglądarki czy pamięci operacyjnej. Pobranie z sieci p2p w mojej ocenie sie na to nie łapie (nie jest np. "przejściowe" - kopie odznaczają się względną trwałością, ma z reguły samodzielne znaczenie ekonomiczne itp.) b) korzystanie ma być "zgodne z prawem" (dyrektywa używa zwrotu "lawful use"). Oczywiście jest to pojęcie nieostre, ale sądzę, że w sytuacji, w której pobieramy plik, co do którego mamy uzasadnione podstawy przypuszczać, że jest rozpowszechniany z naruszeniem prawa, to nie mieścimy się w owym działaniu zgodnie z prawem.

Co do "ewidentnego naruszenia". Myślę że nie będzie budzić wątpliwości stwierdzenie, że rozpowszechnienie w sieci p2p utworu bez zezwolenia uprawnionego stanowi naruszenie autorskich praw majątkowych. Co więcej - nawet mając szczątkową świadomość prawną mam wszelkie podstawy, aby przypuszczać, że udostępnianie plików w p2p, czy p2m dokonywane jest właśnie z naruszeniem prawa. Problem z wykładnią art. 23 pr.aut. sprowadza się więc do pytania, czy mogę korzystać z utworu w granicach dozwolonego użytku w przypadku, w którym wszedłem w posiadanie jego kopii tylko dzięki temu, że ktoś naruszył autorskie prawa majątkowe, a co więcej - wiem lub mam podstawy przypuszczać, że tak właśnie było.

Nie chodziło mi też wyłącznie o test trójstopniowy. Można argumentować jeszcze inaczej.

Warunkiem dopuszczalności korzystania z utworu w ramach dozwolonego użytku prywatnego jest jego uprzednie rozpowszechnienie. Nie powinno ulegać wątpliwości, że dozwolony użytek prywatny nie obejmuje korzystania z utworów, które nie zostały w ogóle udostępnione publicznie, jak np. rękopisów nieopublikowanych utworów literackich czy nigdy nie wystawianych obrazów. Wątpliwości może budzić natomiast kwestia, czy wymóg uprzedniego rozpowszechnienia utworu jest już spełniony, gdy utwór został kiedykolwiek udostępniony publicznie, czy też niezbędne jest, aby osoba korzystająca z utworu uzyskała go w wyniku "legalnego" rozpowszechnienia.

Profesorowie opowiadają się za tym pierwszym rozwiązaniem. Ja (skromnie ;)) uważam, że można argumentować za drugim.

I wreszcie - dobrze, że piszesz o dozwolonym użytku. Ale w tym sporze bardzo wyraźnie widać, po jakiej jesteś stronie ;-)) (o co zresztą pretensji żadnych nie mam).

Ja piszę, bo nie wiem

VaGla's picture

W tym serwisie niezwykle rzadko zajmuję jakieś bardzo stanowcze stanowisko (tak jest np. w przypadku wyborów "przez internet" którym jestem jednoznacznie przeciwny). Odnośnie innych spraw - wrzucam po prostu do serwisu kolejne teksty, w których dziele się kolejnymi wątpliwościami. A dyskusja, w tym - komentarze pod tymi tekstami - pozwalają mi się uczyć. To jest filozofia, którą kieruję się przy prowadzeniu tego serwisu. Przy okazji część moich wideogramów umieszczonych jest w sieci p2p, a tego typu sytuacje, "aktywne korzystanie z technologii" powoduje, że pojawiają się kolejne sytuacje do opisywania, dzielenia się wątpliwościami. Skąd np. będziesz wiedział, że moje wideogramy dostępne poprzez torrenty, są tam udostępnione "lagalnie"? Ja sam nie mam nic przeciwko temu, że opublikowane celem umieszczenia w sieci p2p moje klipy są tam dostępne (jako producent wideogramu, bo jestem zarówno autorem tekstów publikowanych w serwisie, autorem zdjęć (w większkości przypadków), artystą wykonawcą (?) i producentem fonogramów i wideogramów, a świadomość tego powoduje, że problematyka jest mi bliska). Problem pojawia się, gdy w konkretnym przypadku nie będę się na to godził - co również biorę pod uwagę, bo przecież nie wszystkie moje utwory, nie wszystkie wideogramy umieszczam w Sieci "for all purpose"...
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Piotrze, ja w żadnym razie

Piotrze, ja w żadnym razie nie czynię ci zarzutu. Samemu - z przyczyn prywatnych - bardzo podoba mi się pogląd Profesorów (podobnie jak liberalne podejście do interpretacji art. 23).

Problem jest jednak bardziej skomplikowany i OBIEKTYWNIE uważam, że takie podejście niesie zagrożenie dla interesów twórców. Dlaczego? To trochę dłuższa historia...

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy znów w latach 80-tych. Królują nośniki analogowe, nawet jak masz coś cyfrowego (np. CD), to przegranie tego na nośnik cyfrowy jest w domowych warunkach praktycznie niemożliwe. Kopiujesz więc cyfra->analog albo analog->analog. Zarazem każda kopia była gorszej jakości (kto oglądał 6 kopię filmu z giełdy ten wie, o czym mówię ;)), do tego nośniki (kasety audio, video) miały bardzo ograniczoną żywotność (kilkaset odtworzeń, kilka lat). Analog miał więc "wbudowane" w technologię istotne ograniczenia.

Czym różni się cyfra? Możliwością powielania w nieskończoność bez utraty jakości i brakiem ograniczeń co do żywotności (DVD możesz odtwarzać w nieskończoność). Jakie to ma znaczenie? Bardzo duże, pozwolisz jednak, że na chwilę nieco zmienię temat...

Zgodnie z prawem sieci każdego człowieka na świecie dzieli od dowolnego innego człowieka nie więcej, niż 6 uścisków dłoni. Np. ile uścisków dłoni dzieli mnie od Hilary Clinton? Nie więcej niż 3: np. któryś znajomy profesor (1 uścisk), odbierał nominację profesorską z rąk Kwacha (2 uścisk), który razy kilka witał się z Hilary (3 uścisk). Kiedyś trafiłem na fantastyczną stronę pokazująca takie związki na zasadzie kto z kim grał w jakim filmie. Znalezienie związków pomiędzy np. Eugeniuszem Bodo a Terą Patrick naprawdę nie sprawiało żadnych trudności.

Jak się to ma do dozwolonego użytku? Ano tak, że skoro kupię płytę i pożyczę ją trzem znajomym, którzy wykonają kopię i pożyczą ją trzem znajomym, to 1,5 mln egzemplarzy osiągniemy w 13 postąpieniu (kroku). Z punktu widzenia twórcy fatalnie, ale mimo wszystko nie sądzę, żeby któraś z pożyczonych przeze mnie płyt osiągnęła taki "nakład" (gusty muzyczne są jednak różne, poza tym 13 postąpień to naprawdę sporo). Co jednak, jak "pomagamy" sobie p2p? Załóżmy, że od jednego udostępniającego ściąga nie więcej niż 20 osób, które udostępniają plik dalej. Co się dzieje? W piątym kroku osiągamy 3,2 mln, w 7 kroku przekraczamy miliard a w 8 ponad dwukrotnie populację świata ;). Co więcej - taki ciąg jest zdecydowanie bardziej prawdopodobny, bo osoby te nie muszą się znać i odnajdują się (czy też odnajdują właściwe pliki) automatycznie. To sieci związków dopalone podtlenkiem azotu.

Już więc technologie cyfrowe _są_ problemem. Ale technologie cyfrowe połączone z P2P są naprawdę _dużym_ problemem.

Było o matematyce, to teraz o socjologii. Podejście "ja tylko ściągam, więc wszystko jest OK" _jest_ hipokryzją. Dlaczego? Bo sieci P2P działają tylko dlatego, że _ktoś_ określone treści _udostępnia_. Innymi słowy nie ma łamiących prawo autorskie -> nie ma dostępu do interesujących plików, nawet jak uznamy, że ściągający hipokryci (w tej liczbie zdarzało się, że mieścił się niżej podpisany) nie naruszają prawa.

A co to udostępnianych przez siebie własnych treści. Pewien nasz wspólny znajomy (zaglądający na to forum) udostępniał w osiołku własną książkę w postaci PDF-a. W dodatku opisaną jako "rocco_invades_poland.avi". Traktował to jako sposób na popularyzowanie własnych poglądów. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że _naruszał_ prawo autorskie, albowiem wydając książkę w szerokim zakresie przeniósł uprawnienia majątkowe na wydawcę.

Pytanie systemowe: jaka jest rola prawnika w czasie przemiany?

VaGla's picture

Piotrze, ja w żadnym razie nie czynię ci zarzutu.

Ja mam do siebie sporo dystansu :) (mam nadzieję)

W podrzuconym przez Jarka Lipszyca eseju Denny'ego O'Brien'a pt. Copyright, Fraud and Window Taxes (No, not that Windows) pojawił się przykład podatku od okien, który działał na wyspach brytyjskich w latach 1696-1851. Wówczas podatek od liczby okien miał być dobrym sposobem oddzielania bogatych od biednych, z czasem ten sposób przestał być adekwatny. Możemy patrzeć na historię powstania przepisów o dozwolonym użytku, możemy badać jakie jest ratio ich przyjęcia. Ale - w mojej ocenie - to ratio jest niezwykle zmienne. Coś, co - jak wspomniałeś - w latach osiemdziesiątych, a więc przecież raptem 20 lat temu, miało inne uzasadnienie, dziś może go nie mieć, albo mieć inne. Być może całe prawo autorskie za chwilę straci uzasadnienie (przecież i tak może być, prawda?). Kto ma decydować o ratio przyjmowanych, systemowych rozwiązań? Przecież nie prawnicy (bo nie prawnicy tworzą "relacje społeczne" opisywane jedynie przez prawo).

Jak doktor nauk prawnych masz na pewno jakiś pomysł na temat tego: jaka powinna być rola prawnika w czasie przemian, zwłaszcza tak dynamicznych, z jakimi mamy teraz do czynienia. Te przemiany stanowią dla systemu prawnego (i dla prawników) spore wyzwanie, bo chyba nigdy wcześniej nie dochodziło do tak istotnych zmian społecznych. Jedna z możliwych postaw, to po prostu poprzestanie na dogmatycznej interpretacji (niedoskonałych) przepisów. Niedoskonałych nie dlatego, że niesłusznych (bo jedni mają więcej, a inni mniej), niedoskonałych dlatego, że w istotnych kwestiach niedomkniętych, powstających pod olbrzymią presją (piszę te słowa z perspektywy osobistej obserwacji pięciu ostatnich nowelizacji ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych zarówno w komisjach sejmowych jak i - co istotniejsze - w podkomisjach). Inna postawa to zajmowanie stanowiska w sprawie przyszłego kształtu prawa. Jak formułować w doktrynie postulaty de lege ferenda i jednocześnie nie być oskarżonym o lobbing? Czy faktycznie - w kwestii dozwolonego użytku, bo jego dotyczy ten wątek - prawnicy są w stanie sformułować stosowne tezy dla przyszłego systemu prawnego? Już widać, że w dyskusji biorą udział socjologowie (a to badając zachowania społeczne, a i Ty przecież posługujesz się argumentacją z podwórka socjologicznego, podając przykład połączeń międzyludzkich). W tej dyskusji pojawiają się argumenty ekonomiczne (wystarczy sprawdzić dyskusję o czasie trwania prawa do artystycznego wykonania i praw do fonogramów; por. ISOC Polska o propozycji nowelizacji dyrektywy "Stawki większe niż życie")...

Zastanawiam się zatem jaka powinna być rola prawnika naukowca w takich czasach, z jakimi właśnie mamy do czynienia? Ja nie jestem w stanie ogarniać wszystkiego co staram się odnotować. Ograniczam się często do odnotowywania kolejnych zdarzeń i coraz mniej mocy przerobowych zostaje na analizy (takie analizy-analizy, nie zaś proste notowanie online i luźne dywagacje). Boje się wyjechać na urlop (ostatni raz byłem chyba 4 lata temu); Przydałby mi się urlop 3 tygodniowy... Boje się pomyśleć co bym zastał po powrocie, ilu spraw nie odnotowałbym, nawet nie wiedziałbym, że miały miejsce. A żyjemy w czasach, w których każda sprawa, każde doniesienie (nawet drobne) są istotne dla opisania otaczającej nas rzeczywistości i - w konsekwencji - analizy systemu prawnego. Zastanawiam się nad tym ostatnio. Niektórzy nie dają rady. Bill Patry ogłosił koniec swojego bloga (por. End of the Blog) stwierdzając, że aktualny stan prawa autorskiego i śledzenie zmian w tym prawie są dla niego zbyt depresyjne (a facet prowadził bloga raptem 4 lata i napisał jedynie 800 postów; a na prawo.vagla.pl, jest ponad 8 tysięcy zebranych przez ponad 11 lat).

Gdy pojawiły się maszyny tkackie Jacquarda - robotnicy pracujący na maszynach ręcznych wywlekali nowe zabawki (ważne dla przemysłu) i palili je na ulicach (por. Jeszcze nie wiadomo kto jest przestępcą czyli R&D w sferze prawa). Czy ma dziś znaczenie jak sytuacje społeczną interpretowali w tamtych czasach juryści? Palenie maszyn tkackich jako akty wandalizmu, atak na mienie prywatne... Prawie tak jak dziś korzystanie z sieci p2p pobierając nowego Batmana w avi... Czasami zastanawiam się też nad tym, co muszą czuć ludzie, którzy odpowiedzialni są za tworzenie prawa w Polsce (niezapomniany cytat z komisji sejmowej, gdy jedna z posłanek, po kilku tygodniach wałkowania nowelizacji ustawy, gdy doszło do ostatecznego sczytania ustalonego kształtu dość skomplikowanej noweli zapytała w odpowiedzi na zadane pro forma pytanie przewodniczącego - czy są uwagi do tytułu ustawy o zmianie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych: "Ja chciałabym zapytać, czy to jest taki termin prawniczy, który mówi o prawach, które mogą mieć jakiś rodzaj pokrewieństwa? Bo mnie się wydaje, że to raczej powinno być o prawach pochodnych, a nie pokrewnych..."; por. Prawo autorskie i co chciał powiedzieć racjonalny ustawodawca). Ludzie, którzy tworzą prawo nie są (w moich oczach: w większości) częścią tych zmian społecznych, które opisują przyjmowane przez nich normy prawne. Nie śledzą też doniesień (bo i nie daliby rady). To frustrujące. Dlatego zastanawiam się jaka powinna być rola prawnika w tych właśnie czasach...

PS
Ja wydawcy mojej książki udzieliłem jedynie czasowej licencji. Co świadomość, to świadomość :)

--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

To są pytania odpowiednie

To są pytania odpowiednie nie do doktoratu a do habilitacji ;).

A odpowiadając nieco poważniej trzeba by się wrócić do początku wieku. Jak wówczas wyglądał dozwolony użytek prywatny? Mogłeś pójśc do biblioteki i przepisać kawałek książki, albo np. zagrać utwór muzyczny w domu na spotkaniu towarzyskim. Te formy korzystania były tak marginalne, że sytuowano je w ogóle poza treścią autorskich praw majątkowych (polecam tu komentarz Rittermana). Pierwszy wyłom przypadł mniej więcej na lata 60-te, czyli upowszechnienie się technik reprograficznych (przede wszystkim kserokopii) i zapisu na taśmach magnetycznych. To wówczas Marshall McLuhan raczył się był wyrazić: "In the age of Xerox, every man is a publisher". Warto sięgnąć do literatury (zwłaszcza zachodniej) z tego okresu. Wskazywano niekiedy np. na nieadekwatności prawa autorskiego, będącego balastem utrudniającym rozwój i postęp nowoczesnych środków informacyjnych. Brzmi znajomo?

Co jednak zrobiono? Dozwolony użytek prywatny przesunął się niejako do sfery uprawnień majątkowych, jednak w sposób specyficzny - przez wprowadzenie systemów opłat remuneracyjnych. Jeszcze latach 80-tych A. Kopff przewidywał, że dozwolony użytek będzie w przyszłości szeroki zakres, ale zarazem będzie odpłatny, zaś ciężar autorskich praw majątkowych przesunie się z uprawnień zakazowych w kierunku prawa do wynagrodzenia, realizowanego w dużej cześci przez organizacje zbiorowego zarządzania.

Pojawienie się mediów cyfrowych i Internetu zmieniło ten obraz. Rozwiązaniem problemów miały stać się tym razem techniczne zabezpieczenia. Koncept był może i dobry, ale wyłącznie w teorii. Po pierwsze jest to zbyt skomplikowane (narzucanie różnych warunków korzystania powoduje chaos - ten plik mogę przegrać na CD, tego nie i zamiast cieszenia się dobrami kultury jestem sfrustrowany i zaczynam nienawidzić komputerów). Po drugie - systemy są nie kompatybilne, co zwielokrotnia problemy użytkowników i powoduje wątpliwości na obszarze prawa konkurencji. Wreszcie - "kupując" zabezpieczone pliki dostaję mniej niż kupując CD, a płacę mniej więcej tyle samo[1]. W efekcie bardziej opłaca się "ryzykować" naruszenie prawa niż korzystać z zabezpieczonych utworów. "Legalny" rynek cyfrowy przy masowym stosowaniu technicznych zabezpieczeń nie wyprze więc "czarnego rynku" czyli p2p, p2m etc.

Co do perspektyw. W mojej ocenie rozwiązaniem na teraz jest wyłączenie z zakresu dozwolonego użytku prywatnego tych zwielokrotnień, które są bezpośrednio następstwem naruszenia prawa. Uważam przy tym, że lepszym rozwiązaniem jest dokonanie tego w drodze wykładni doktrynalnej, takiej jak przedstawiona wyżej, niż manipulowanie przy przepisach. Interwencja ustawodawcy może być rozsądna dopiero za jakiś czas, jak wykrystalizują się tendencje rynku.

[1] Co samo w sobie jest zrozumiałe. Producenci chcą utrzymać marże, jakie mają na normalnych nośnikach. Ponieważ koszt wytłoczenia płyty CD czy DVD stanowi znikomą część ceny, zaoferowali kontent w mniej więcej zbliżonej cenie.

i co to zmieni?

Jako, że już drugi raz czytam o propozycji wyłączenia z dozwolonego użytku prywatnego zwielokrotnień, które są bezpośrednio następstwem naruszenia prawa (patrz też: Potrzebne są dobre "prowadnice" i interpretacje właściwości "obiektów", bo przyjdzie gość z siekierą), to zareaguję.

Ale najpierw się trochę poczepiam :-).

Problem jest jednak bardziej skomplikowany i OBIEKTYWNIE uważam, że takie podejście niesie zagrożenie dla interesów twórców

Niektórych twórców... tych, którzy swoją przyszłość wiążą z biznesem opartym o sprzedaż kopii. Oczywiście zgodzę się z tym, że biznes ten przeżywa obecnie kryzys, gdyż trudno jest zarabiać pieniądze na klikaniu w opcję "zapisz jako mp3" lub podobną (proces wydawniczy) albo wklejeniu przygotowanego przez serwis youtube linka do własnego bloga (proces dystrybucji). Te czynności są tak proste i tanie, że śmiem twierdzić, iż jest je w stanie wykonać każdy użytkownik komputera po maks 10 min przeszkoleniu.

Podejście "ja tylko ściągam, więc wszystko jest OK" _jest_ hipokryzją.

Takie podejście jest hipokryzją tylko wtedy, gdy ktoś rzeczywiście widzi coś złego w tym, że ktoś inny daną treść udostępnia. Osobiście nie znam ani jednej osoby, która myślałaby w ten sposób... no może kilka.

Producenci chcą utrzymać marże, jakie mają na normalnych nośnikach. Ponieważ koszt wytłoczenia płyty CD czy DVD stanowi znikomą część ceny, zaoferowali kontent w mniej więcej zbliżonej cenie.

Pominął Pan kwestie dystrybucji i bardzo uprościł kwestie wydawania. Tutaj niestety kłania się cała logistyka i te całkiem fascynujące dywagacje - czy lepiej jest od razu wytłoczyć miliard płyt, co spowoduje większe rozłożenie kosztów stałych, czy też lepiej wytłoczyć zaledwie tysiąc płyt, bo jak się wytłoczy ich miliard, to będzie trzeba to potem gdzieś magazynować, zanim wszyscy to kupią (co też kosztuje), no i więcej środków będzie potrzeba, by jakoś to porozwozić po świecie. Z drugiej strony, jak wytłoczy się zaledwie tysiąc płyt to może dla wszystkich chętnych nie starczyć. A zresztą odsyłam do artykułu "Czarodziej nadjechał 30 TIR-ami" z nr 1/2008 czasopisma "Logistyka a Jakość", który traktuje o (zdaniem autora (Sebastian Śliwieński) dość szybkim) procesie dystrybucyjnym polskiej wersji językowej ostatniej części Harry'ego Pottera (Por. Nastoletni autor pirackiego przekładu Harry'ego Pottera przesłuchany przez policję). Z artykułu można dowiedzieć się, że proces drukowania tejże książki trwał trzy tygodnie (w trybie 24/7, no może 24/5) i były w niego zaangażowane dwie drukarnie, które zużyły na to około 500 ton papieru. Proces dystrybucji trwał "zaledwie dwa dni" - zaangażowano 2 centra dystrybucyjne i tytułowe 30 TIR-ów. To jest ponad 800 europalet. O tym już autor nie pisze, ale takie 800 europalet to sporo i w nawet całkiem dużym domu/mieszkaniu zapewne by się nie zmieściło. Jakby nie patrzeć położona jedna przy drugiej zajmą powierzchnię ponad 750m2 (lub tyle samo metrów sześciennych przy założeniu, że książki układano na paletach do zalecanej wysokości 1m). To wszystko może być zdecydowanie zbyt dużo, by można było z tym sobie poradzić w pojedynkę. Cały ten proces to setki albo i tysiące rączek, przez które dana książka musi przejść, jeszcze zanim w ogóle trafi do sprzedaży. A każda z tych rączek potencjalnie może sobie chcieć zabrać jeden taki egzemplarz do domu albo porobić mu fotki i wrzucić na torrenta. Więc trzeba to jakoś zabezpieczyć. To wszystko kosztuje. Koszt zostanie poniesiony przez fana Harry'ego, który to kupi. Śmiałbym nawet twierdzić, że gdyby zorganizowanie dystrybucji przez P2P było chociaż w 10% tak skomplikowane jak w modelu tradycyjnym, to zjawisko darmowej wymiany materiałów przez tę sieć byłoby marginalne. A przecież mówimy tu tylko o jednej książce wydanej na terenie jednego niedużego kraju.

Każdy elementarnie rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawię, że np. ostatni sezon Lost nie jest dystrybuowany przez uprawnionego za pomocą sieci p2p i jest tam udostępniany z naruszeniem prawa

Powoli będę przechodził do meritum :-). Dyskutujemy tutaj sobie w naszym elitarnym gronie intelektualistów (tak, właśnie sobie wlałem, że uważam ten serwis, za serwis dla elity intelektualnej i jeżeli Pan Piotr przepuści ten komentarz (kilka już przepuścił), to stanę się częścią tej elity :-) ), więc zapewne nikt tutaj nie będzie miał wątpliwości, co do legalności dystrybucji przez P2P ostatniego sezonu Zagubinych. Mam jednak (poza tym serwisem) styczność z osobami, którym ciężko jest wytłumaczyć np. co to jest gadu-gadu. I oni też korzystają z dóbr kultury. Ba, znam również twórców, dla których np. taka idea wirtualnego napędu CD/DVD, była trudna do pojęcia. I oni wszyscy tworzyli. Oczywiście niczego nie chcę ujmować tym osobom, ale obawiam się, że Pańska propozycja zdelegalizowania ściągania z nielegalnych źródeł może doprowadzić do tego, że ta pierwsza (moim zdaniem spora) grupa zacznie żyć w przekonaniu, że "Ściąganie czegokolwiek z Internetu jest przestępstwem". (Na marginesie uważam to za ograniczenie dostępu do kultury dla znacznej tej "mniej rozgarniętej" części społeczeństwa). A w związku z tym ta druga grupa jak również cała reszta twórców (w tym moja osoba) będzie musiała podjąć dodatkowy wysiłek, by uwiarygodnić legalność możliwości ściągania (o ile będą chcieli trafić do szerszej - niż tylko elity - grupy społecznej. Na marginesie uważam, że może mieć to negatywny wpływ na twórczość). Żeby to uwiarygodnić, to będą mieli do wyboru albo skorzystać z tradycyjnych form dystrybucji albo z jakiś serwisów uwiarygadniających legalność ściągania. No bo w końcu co takiemu wrednemu uploaderowi szkodzi umieścić wielki czerwony napis "Ten utwór można ściągać" albo podmienić znaczek "copyrighta" na znaczek "CC-BY". W końcu i tak już jest przestępcą, gdyż bez pozwolenia podmiotów uprawnionych dystrybuuje określone treści - i raczej za bardzo się tym nie przejmuje. A zapewne żaden z tych zabiegów nie spowoduje zwolnienia z odpowiedzialności osób, którzy tak przerobiony utwór sobie ściągną. Oczywiście oba te rozwiązania spowodują sztuczny wzrost siły rynkowej pośredników, którzy w dalszym ciągu będą mogli np. żądać przekazania praw majątkowych do utworu albo "nikt, chociaż trochę bojący się odpowiedzialności, tego utworu nie ściągnie, więc będziesz miał małe grono odbiorców :-]".

Uważam zatem, iż przedstawione przez Pana rozwiązanie w najlepszym/najgorszym* razie nic nie zmieni, a w najgorszym/najlepszym* spowoduje poważne ograniczenie znaczenia cyfrowych (a przez to tanich) kanałów dystrybucji. Zresztą rozwiązanie to wpisuje się w szereg pomysłów proponujących przeniesienie kosztów wynikłych z technologii cyfrowych na konsumenta. Jak do tej pory chyba wszystkie tego typu rozwiązania (np. DRM) nie przyniosły oczekiwanych efektów. Dodatkowo (to już odnośnie tej drugiej wypowiedzi, do której podlinkowałem na początku postu), nie pokładałbym również zbyt wielkiej nadziei w edukacji, o której nawet dość głośno się mówi. Zresztą jest to chyba jedyny dział biznesu, w którym głośno mówi się o wyedukowaniu społeczeństwa (czyli klientów) w dość trudnym aspekcie jakim są prawa autorskie. Pogląd reszty biznesów na aspekty edukacji swoich klientów dość jaskrawo prezentują spoty reklamowe Castoramy.

Dalszego ciągu nie przedstawię, gdyż jest to już czysta polityka :-).

Życzę miłego dnia. I przepraszam, że komentarz wyszedł mi ponad 7kB.

---
* Niepotrzebne w zależności od tego, którą grupę interesów się reprezentuje skreślić.

Zmiana reguł gry

kocio's picture

Bardzo interesujące uwagi krytyczne, rzadko mam przyjemność takie słyszeć.

A dzięki nim coś sobie uzmysłowiłem: różnica między z analogami z lat 80. a dzisiejszymi plikami w sieci rzeczywiście polega na tym, że znacznie łatwiej się rozprzestrzenia treści. Ale to nie koniec. Po przekroczeniu pewnej masy krytycznej przechodzimy z ekonomii niedoboru do ekonomii nadmiaru - i nagle wszystko się zmienia. Ilość przechodzi w nową jakość. Nagle ważniejsze jest odcedzanie, selekcjonowanie i wyszukiwanie wartościowego przekazu, a nie proste wchłanianie jak najwięcej.

W tym kontekście wspomnę o bardzo ciekawej książce "Netokracja: Nowa elita władzy i życie po kapitalizmie". Jej autorzy (poza wieloma innymi pobudzającymi wyobraźnię przewidywaniami na temat zmian w społeczeństwie i mechanizmach władzy epoki cyfrowej) twierdzą, że zmieni się podstawowa wartość systemu. Kiedyś była to ziemia, obecnie pieniądze, ale z czasem coraz bardziej wiedza. Nie należy tego rozumieć prostacko, że forsa przestanie być zupełnie ważna, ale że będzie pochodną wiedzy, traktowaną bardziej instrumentalnie. Dlatego może zachodzić takie zjawisko, jak rynek uwagi ("atencjonalizm"). Konsumtariatowi ("proletariat+konsumenci", czyli klasa rządzona) będzie się płacić np. za oglądanie reklam czy innego przekazu, który netokracji (klasa rządząca) jest wygodny.

Jeśli popatrzymy na rozpowszechnianie utworów z perspektywy tej (faktycznie odważnej i dalekiej, ale spójnej i mającej sensowne przesłanki) wizji, to właściwie musimy wszystko przemyśleć od nowa - i ekonomię, i prawo, i rolę sztuki przy okazji też.

uzasadniona podstawa? bez zezwolenia uprawnionego?

Witam wszystkich po sporej przerwie i od razu przechodzę do komentowania.

Co do "ewidentnego naruszenia". Myślę że nie będzie budzić wątpliwości stwierdzenie, że rozpowszechnienie w sieci p2p utworu bez zezwolenia uprawnionego stanowi naruszenie autorskich praw majątkowych.

Skąd ja mam wiedzieć, że dany utwór jest rozpowszechniany "bez zezwolenia uprawnionego"? I pytam się, bo zdarzały się przypadki w obie strony, tzn. zarówno trafiałem na utwory, które były udostępnione "bez zezwolenia" jak i widziałem OZZ walczące z utworami udostępnionymi za zgodą uprawnionych. Nie dotyczy to sieci P2P, ale także stron WWW, książek (przypadki gdy wydawca bezprawnie wydał tekst), gazet itd.

Wątpliwości może budzić natomiast kwestia, czy wymóg uprzedniego rozpowszechnienia utworu jest już spełniony, gdy utwór został kiedykolwiek udostępniony publicznie, czy też niezbędne jest, aby osoba korzystająca z utworu uzyskała go w wyniku "legalnego" rozpowszechnienia.

Mi się zawsze wydawało, że wystarczy aby utwór był rozpowszechniony w taki sposób aby do mnie dotarł. Jeżeli usłyszę piosenkę w radiu i uda mi się nagrać jej większość, to to nagranie mogę odtworzyć rodzinie i najbliższym znajomym bez zastanawiania się czy radio opłaciło tantiemy, czy może trafiłem na nielegalną radiostację. IANAL i nie wiem, ale gdyby policja chciała mojego przyznania się do naruszenia polskiego prawa to by go nie otrzymała.

I wrócę jeszcze do początku

Oczywiście jest to pojęcie nieostre, ale sądzę, że w sytuacji, w której pobieramy plik, co do którego mamy uzasadnione podstawy przypuszczać, że jest rozpowszechniany z naruszeniem prawa, to nie mieścimy się w owym działaniu zgodnie z prawem.

A co ma być "uzasadnioną podstawą" do takich przypuszczeń? I co to tak właściwie jest "lawful use"? Co gdyby twórca rozpowszechniał utwór i jednocześnie się tego wypierał. Gdyby organy ścigania namierzyły rozpowszechniającego i okazało się, że to jest ten twórca (właściciel praw majątkowych) to praktycznie nic mu zrobić nie mogą. Jeżeli nie namierzą, to czysty zysk. Jednocześnie utwór będzie promowany przez rozpowszechnianie, a sporo użytkowników zastraszanych do kupowania, mimo że pobranie pliku zgodnie z wolą właściciela praw majątkowych pasowałoby do lawful use.

Scenariusz nierealny? Jedna ze świeższych spraw The BuckCherry incident głośna głównie dlatego, że zespół bardzo bezpośrednio wyraził opinię na temat wycieku.

Właśnie dlatego uważam, że prawo autorskie powinno zostać uproszczone, a nie wymagać od użytkownika końcowego wysyłania pism najpierw do twórcy (aby ustalić kto ma prawa majątkowe), a potem do wydawcy (aby ustalić czy dany egzemplarz został rozpowszechniony legalnie). Potrzeba takich uproszczeń objawia się m.in. przez Creative Commons gdzie zamiast tekstu licencji ludzie uznają piktogramy. Nie mam nic przeciwko czerpaniu korzyści z twórczości, ale licencje typu "słuchać tylko z lewą ręką zasłaniającą prawe oko, przy użyciu odtwarzacza firmy X" to spora przesada.

Podawane przykłady mają

Podawane przykłady mają się NIJAK do rzeczywistości. Każdy elementarnie rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawię, że np. ostatni sezon Lost nie jest dystrybuowany przez uprawnionego za pomocą sieci p2p i jest tam udostępniany z naruszeniem prawa.

Nawet studenci, których czasami uczę, zdają sobie z tego doskonale sprawę i są ciężko zaskoczeni, że można ściągania bronić i dokonywane przez nich naruszenie prawa nie jest bynajmniej oczywiste.

Dywagacje o twórcy udającym, że nie rozpowszechnia własnych utworów możemy sobie darować lub zostawić Piesiewiczowi jako temat kolejnego scenariusza. Podobnie jak wskazywanie, że np. open source rozpowszechniane jest też via torrenty. To nie stanowi problemu. Problem (gospodarczy, prawny i społeczny), stanowi avi z ostatnim Batmanem, mp3 z piosenkami Dody czy ostatnią płytą Zakira Husaina (żeby nie pozostawać przy najniższych nurtach kultury masowej).

Prawo nie powinno zależeć od widzimisię

Na razie ciągle nie mam prostego mechanizmu sprawdzenia, który egzemplarz jest legalnie rozprowadzany. Niektórych filmów wyprodukowanych w Bollywood przed 10-15 laty jakościowo nie da się odróżnić od produkcji amatorskich. Mało kto wrzucając swoje filmy na youtube podaje w informacjach licencję na jakiej to publikuje oraz kto jest właścicielem praw majątkowych (o ile w danym kraju rozróżnia się prawa majątkowe i autorskie). Jak w takiej sytuacji odróżnić film amatorski (powiedzmy że przeciętny użytkownik sobie domniema - nie ma jak to jednoznaczność prawa - że film amatorski jest rozpowszechniany legalnie) od produkcji studia filmowego, które nie chce go rozpowszechniać za darmo.

Gdyby polskie prawo wymagało ode mnie określenia "na czuja"
"legalności" czyli zgodności z prawem, to nie jeden silnik logiczy by się na tym zapętlił. Nie można zakładać, że chronione będą tylko znane produkcje wielkich wytwórni (bo każdy wie że to nielegalne). Prawo musi być na tyle ogólne aby stwierdzenie legalności dowolnego utworu nie wymagało większego wysiłku czy weryfikacji u podmiotu który to opublikował (gdy ktoś coś opublikował i ja do niego wyślę maila z pytaniem czy mogę sobie to ściągnąć... bo może nie chciał żeby ktoś ściągał to co on opublikował). Jeżeli ktoś opublikuje torrent pt. "Star Wars - Millenium Falcon" to nie wiem, czy to jest film amatorski (ILM pozwala na niekomercyjne wykorzystywanie wątków i postaci) czy oficjalna produkcja ILM. Zawsze w razie wątpliwości przychylam się do tezy, że utwór rozpowszechniany jest legalnie (głównie dlatego, że na razie, na szczęście, nie mam obowiązku weryfikacji).

W przypadku rozpowszechniania utworów co do których wiem osobiście że nie są rozpowszechniane za zgodą autora (co nie oznacza że każdy internauta musi o tym wiedzieć), to obecny model IMO jest jak najbardziej w porządku wobec twórców. Penalizowane jest działanie osoby, która nabyła utwór legalnie i jest świadoma warunków umowy licencyjnej (mówię o pierwszym ogniwie), a mimo tego rozpowszechnia go dalej. Co do jej winy nie będzie wątpliwości.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>