zamówienia publiczne

Sprawa dot. dostępu do informacji publicznej - danych osób, które zawarły z warszawskim ratuszem umowy cywilnoprawne

Ustawa z dnia 16 września 2011 r. o zmianie ustawy o dostępie do informacji publicznej oraz niektórych innych ustaw uchyliła istniejący wcześniej w ustawie dostępowej art. 22. Zgodnie z tym przepisem podmiotowi, któremu odmówiono prawa dostępu do informacji publicznej ze względu na wyłączenie jej jawności z powołaniem się na ochronę danych osobowych, prawo do prywatności oraz tajemnicę inną niż państwowa, służbowa, skarbowa lub statystyczna, przysługiwało prawo wniesienia powództwa do sądu powszechnego o udostępnienie takiej informacji. Wykreślenie tego przepisu oznacza pozbawienie sądów powszechnych kognicji w sprawach z zakresu dostępu do informacji publicznej. Warto jednak, również ze względów historycznych, prześledzić pewien proces, w którym rozstrzygały (w dwóch instancjach) sądy powszechne. Chodzi o proces dot. ujawnienia informacji na temat podmiotów, z którymi warszawski ratusz zawarł umowy cywilnoprawne.

Ważny wyrok dot. ekspertyz przygotowanych na zlecenie organu, materiałów urzędowych i dostępu do informacji publicznej

Kilkanaście dni temu Naczelny Sąd Administracyjny wydał wyrok w sprawie dostępu do ekspertyz przygotowanych na zlecenie MSWiA. Chodzi o wyrok NSA z 7 marca 2012 roku, sygn. I OSK 2265/11, którym NSA oddalił skargę kasacyjną MSWiA od wyroku WSA w Warszawie z 8 września 2011 roku, sygn. II SAB/Wa 174/11. Kiedyś pisałem o wcześniejszym etapie tej sprawy: Ekspertyzy przygotowane dla MSWiA przez stowarzyszenie są informacją publiczną (II SAB/Wa 155/09 - Wyrok WSA w Warszawie). Tu również sprawa trafiła do NSA i zapadł potem wyrok z 3 sierpnia 2010 roku, sygn. I OSK 757/10. Potem sprawa wróciła do WSA i znów trafiła do NSA. Powyżej przywołany wyrok NSA stanowi niejako finał sądowy tej sprawy. NSA uznał m.in., że jeżeli ekspertyzy zewnętrznego podmiotu, a przygotowane na zlecenie organu dotyczą projektu informatyzacji sfery publicznej i wiążą się z wydatkowaniem środków publicznych, to są informacją publiczną w rozumieniu art. 1 ust. 1 u.d.i.p.. Odnoszą się bowiem do "sprawy publicznej" jaką jest kwestia programów w zakresie realizacji zadań publicznych, sposobu ich realizacji, wykonywania i skutków realizacji tych zadań oraz informacji, dotyczącej majątku publicznego, w tym majątku Skarbu Państwa. Dlatego tak ważne jest pytanie o to, jakie to też "zadanie publiczne" jest realizowane przez organ i w oparciu o jakie przepisy prawa organ działa (zasada legalizmu kłania się ponownie). Zdaniem NSA nie przeszkadza w udostępnieniu informacji publicznej również to, że wnioskowana informacja publiczna w ustalonej formie może być chroniona przepisami ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Ale w tej sprawie NSA wprost stwierdził wręcz, że: "ekspertyzy sporządzone na zlecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji są materiałami urzędowymi w rozumieniu art. 4 pkt 2 ww. ustawy. Pełnią funkcję służebną w procesie podejmowania decyzji przez organ władzy wykonawczej i nie stanowią przedmiotu prawa autorskiego". Mamy zatem kolejny argument za koncepcją "wywłaszczenia z praw autorskich". Warto bliżej przyjrzeć się tezom sądów w tej sprawie.

Kilka uwag do Raportu otwarcia MAiC

23 kwietnia na stronach Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji opublikowano "Raport Państwo 2.0 – Nowy start dla e-administracji". Jest to 80-stronnicowy dokument "autorski" - w tym sensie, że dokument ten nie jest strategią, lub dokumentem programowym, a próbą wskazania stanu zastanego, bilansem otwarcia, próbą podsumowania sytuacji zastanej na początku drogi, którą kroczy nowe ministerstwo. W tym sensie dokument ma charakter "subiektywny" i "autorski", nie jest przeznaczony do konsultacji publicznych. Przedstawiono go Radzie Informatyzacji już po jego przygotowaniu i zaraz przed jego publikacją na stronach ministerstwa. Nie zmienia to faktu, że Ministerstwo chętnie zbiera wszystkie komentarze i uwagi dotyczące tego dokumentu, a także dotyczące tez tam zawartych.

Miliardy na serwisy internetowe administracji publicznej - to wszystko idzie z naszych kieszeni

Jeśli w ramach "społecznej inwentaryzacji serwisów internetowych administracji publicznej" potrafimy wskazać dziś 3893 serwisy (przy czym są to serwisy inne niż BIP; BIP-y mają umocowanie prawne w ustawie, a takie marketingowo-wizerunkowe serwisy nie mają), a z informacji od Prezesa Trybunału Konstytucyjnego wynika, że oszacowano tam roczny koszt działania serwisu internetowego na 129000 złotych, to proste przemnożenie (przy założeniu, że wszystkie te serwisy działają mniej więcej w takich samych warunkach, co nie jest prawdą, bo np. przy niektórych pracuje więcej osób niż jedna) daje nam koszt działania takich serwisów w wysokości 891497000 złotych rocznie. Czyli blisko miliard złotych rocznie. W ramach "społecznej inwentaryzacji" nie mamy jeszcze wszystkich serwisów finansowanych z budżetu - tu ostrożne szacunki z sufitu podpowiadają jakieś 12-15 tysięcy serwisów (innych niż BIP). W tej prostej kalkulacji nie uwzględniono kosztu stworzenia serwisu (a te są różne - jedne kosztują 20 tysięcy, inne 70 tysięcy złotych, a jeszcze inne może i 700 tysięcy)...

Co zawiera, a czego nie zawiera, koperta z Trybunału Konstytucyjnego

pieczęć Biura Trybunału Konstytucyjnego na kopercieJak część czytelników pamięta - 18 kwietnia złożyłem do Prezesa Trybunału Konstytucyjnego trzy wnioski o dostęp do informacji publicznej. Wnosiłem o tematycznie ułożone informacje: o dostęp do informacji publicznej w zakresie decyzji i zarządzeń dot. serwisu internetowego pn. „Obserwator Konstytucyjny”, o dostęp do informacji publicznej w zakresie umów dot. serwisu internetowego pn. „Obserwator Konstytucyjny” oraz o dostęp do informacji publicznej w zakresie funkcjonowania serwisu internetowego pn. „Obserwator Konstytucyjny” oraz jego prawno-prasowego statusu. Dziś z Trybunału Konstytucyjnego, listem poleconym za zwrotnym poświadczeniem odbioru, przyszła do mnie koperta. Nie jestem usatysfakcjonowany jej zawartością, chociaż płacę podatki. Uwaga: niniejszy tekst jest dość długi...

Przetargi na pozycjonowanie stron administracji publicznej to przepalanie moich pieniędzy

Myślałem, że już nie będzie takich przetargów, które w istocie - jak uważam - są przepalaniem publicznych pieniędzy, ale właśnie widzę, że 23 marca 2012 ogłoszono przetarg na "Przeprowadzenie usługi pozycjonowania portalu ksu.parp.gov.pl". Wcześniej takie przetargi "na pozycjonowanie" organizowało Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Byłbym wdzięczny, gdyby ktoś to powstrzymał. Nawet wówczas, gdy 17 kwietnia unieważniono ten przetarg PARP. Unieważniono go jednak ze złego - jak uważam - powodu. Uważam, że takie przetargi nie powinny być organizowane, gdyż to przejaw patologii w administracji publicznej. Dokładnie tak samo, jak pączkujące stale nowe strony, portale, serwisy administracji publicznej. Ktoś to powinien wreszcie ogarnąć. Chyba, że właściwą instytucją jest tu prokuratura.
Aktualizacja: w komentarzach pewne wskazówki na temat tego, gdzie mógł ukryć się szatan...

Podyskutujmy o przekroczeniu uprawnień administracji publicznej w aktywności internetowej

Zastanawiając się nad tym, w jaki sposób można próbować przekonać administrację publiczną do działania zgodnie z konstytucyjną normą art. 7 (zasada legalizmu) przyglądam się normie karnej z art. 231 § 1 Kodeksu karnego (przekroczenie uprawnień funkcjonariusza publicznego). Myślę, że będzie ona miała zastosowanie w kontekście zakładania (polecania zakładania) "oficjalnych" kont administracji publicznej na Facebooku, Twitterze i w innych serwisach "społecznościowych" - tu naruszony może być interes prywatny przedsiębiorcy i zasady uczciwej konkurencji. Podobnie wówczas, gdy na stronach urzędu umieszcza się ikonki serwisów społecznościowych (dyskryminacja innych przedsiębiorców, których znaki towarowe - pełniące też funkcję reklamową - na stronie urzędu się nie znajdują). Podobnie musi być w przypadku zakładania innych serwisów niż BIP (gdy nie wynika to z przepisów prawa) - tu interes publiczny - wydawanie publicznych pieniędzy bez podstawy prawnej, również w przypadku tworzenia serwisów niezgodnie z przepisami (w tym niezgodnie z zasadami web accessibility - tu szkoda w sferze interesu prywatnego osoby niepełnosprawnej). Jeśli tak, to takie działania, jeśli się ich dopuszcza funkcjonariusz publiczny, zagrożone są karą pozbawienia wolności do lat trzech.

Społeczna inwentaryzacja: "Tu jest OK"

W ramach "przejmowania państwa" i społecznej inwentaryzacji zasobów rządowych przeglądane są różne adresy domenowe (i sprawdzane są różne "serwisy") utrzymywane w infrastrukturze teoretycznie kontrolowanej przez rząd. Wychodzą niekiedy ciekawe sprawy. Weźmy taki "serwis", który znajduje się pod adresem https://ogloszenia.kprm.gov.pl. Jego jedyną treścią jest komunikat "Tu jest OK". Oczywiście wydaje się, że akceptowalną społecznie reakcją obywatela na taki serwis może być gromkie: "WTF?", ale można też sprowokować rząd do tego, by na poważnie i systematycznie wziął się za te różne przejawy "informacyjnego pączkowania".

Przejmujemy państwo: konsultacje publiczne w "roju"

Załóżmy przez chwilę, że istnieje już jeden serwis rządowy do przeprowadzania konsultacji publicznych (w rzeczywistości trwają prace nad przygotowaniem pilotażu takiego serwisu). Załóżmy, że on już działa (będzie stał na Drupalu), wyszedł z fazy pilotażu, legislatorzy - za pomocą dedykowanej aplikacji publikują tam ustrukturalizowane dane, serwis udostępnia API. Zastanawiam się, co - poza korzystaniem z takiego serwisu - mogliby z takimi danymi zrobić obywatele. W dzisiejszych dniach mówi się wiele o "roju", o rozproszonej świadomości, która w swej masie jest mądrzejsza niż poszczególne jednostki indywidualnie. Zastanawiam się, jak zarządzać rojem w rozproszonych (jeśli chodzi o źródła interakcji, ale zintegrowanych - jeśli chodzi o nadającą się do importowania i eksportowania strukturę danych) konsultacjach publicznych.

Konsultacje publiczne: moja "warsztatowa" agenda

Mierzi mnie nazwa "Kongres Wolności w Internecie". Nie wiem skąd się wzięła, ale trąci PR-em na kilometr. Odpowiedzią na taką nazwę może być tylko hasło: "kiedy rząd organizuje kongres wolności, to wiedz, że coś się dzieje". I takie hasło w Sieci się pojawiło. Nie byłem na zorganizowanym w Centrum Kopernika kongresie (w zapowiedziach imprezy nazywanego debatą „Co po ACTA” - ta nazwa, jak uważam, jest lepsza), ponieważ byłem w tym czasie na konferencji większej i dla mnie istotniejszej - na PLNOG Meeting. Ponieważ, tak jakoś wyszło, biorę udział w dyskusji o ACTA od początku, oczywiście wysłuchałem i obejrzałem materiały dostępne po tym wydarzeniu w Sieci. Mam na temat tamtych "obrad" swoje własne zdanie, chociaż nie wiem, czy tak jak ja śledzę różne dyskusje robią to również inni. Nie byłem, więc ciężko mi być kontynuatorem "kongresu". Ale zgodziłem się współprzewodniczyć jednemu z organizowanych przez MAiC "warsztatów", ponieważ chcę taką możliwość wykorzystać do zrobienia czegoś ważnego, co - jak jestem o tym przekonany - jest do zrobienia. Oczywiście dyskusja o modelach biznesowych, o prawie własności intelektualnej, etc., jest ważna, ale uprzejmie proponowałbym zakończyć z próbami stwarzania wrażenia, że władze publiczne są gospodarzami tych dyskusji. Jeśli miałyby być - powinny wiedzieć, co jest do zrobienia i to zrobić. Organizowanie debat świadczy o tym, że nie wiedzą. Pogódźmy się z tym faktem i idźmy dalej. Uważam, że trzeba w Polsce stworzyć fundamenty dla systemu konsultacji publicznych (by zarówno obywatele mogli sygnalizować władzom czego oczekują, jak i po to, by władze wiedziały, jakie są oczekiwania społeczne). Trzeba położyć kamień węgielny pod dalsze prace. Taką agendę chcę realizować w ramach zapowiedzianych warsztatów, ale taki "warsztat" to tylko kolejne narzędzie do realizacji tej agendy. Bez "warsztatów" i tak bym starał się to robić.