Intelektualne drążenie pomysłów na rejestry praw i rejestr domeny publicznej
Krzysztof Siewicz opublikował w Rzeczpospolitej artykuł, w którym pochyla się nd problematyką "łatwego i taniego dostępu do w miarę aktualnej cudzej twórczości". W ten sposób autor wspiera opisywane już w tym serwisie pomysły tworzenia bazy domeny publicznej (por. Baza domeny publicznej). Przy okazji warto chyba rozważyć rolę i zasady funkcjonowania polskiego Funduszu Promocji Twórczości, do którego dziś wpływają pieniądze za komercyjne - co warto zauważyć - wykorzystywanie dzieł już niekorzystających z ochrony na gruncie prawa autorskiego. Również Komisja Europejska zauważa problem niepewności prawnej, głównie w kontekście książek. Włącza "wyzwania związane z przetwarzaniem na format cyfrowy książek dla autorów, bibliotek i konsumentów" do agendy UE. Po książkach może przyjdzie czas na inne utwory (chociaż utwór, to utwór, więc dlaczego Komisja dostrzega tylko książki? Ponieważ boi się ugody, zaproponowanej w USA przez Google)? W Polsce tymczasem powstają serwisy, których celem jest ułatwianie oznaczania własnej twórczości cyfrowym "znakiem wodnym"...
Podlinkowany wyżej tekst z 2006 roku o bazie domeny publicznej (czyli o "Public Domain Registry") oraz rozważania, które są z tym tematem związane, były - w dalszej konsekwencji - jednym z powodów uruchomienia inicjatywy obchodów Dnia Domeny Publicznej w Polsce (por. Dzień Radości Wolnych Lektur, a następnie 1 stycznia 2009 - Dzień Domeny Publicznej). Problem "domeny publicznej" nie jest trywialny, gdyż - jak uważam - nadal nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, co jest zasadą: czy zasadą jest stan ochrony twórczości (chociaż autorskie prawa majątkowe mają charakter czasowy, więc po pewnym czasie przejawy twórczości "wracają" - chciałoby się powiedzieć - do domeny publicznej), czy też jest odwrotnie (monopol autorski jest czasowym wyjątkiem). To oczywiście wiąże się też z instytucją dozwolonego użytku osobistego i dozwolonego użytku publicznego. We wstępie tekstu Co dziś, po ogłoszeniu projektu nowelizacji ustawy autorstwa wydawców, wiemy o dozwolonym użytku osobistym? napisałem:
Polska konstytucja wprost przewiduje "wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji", a także "wolność twórczości artystycznej, badań naukowych oraz ogłaszania ich wyników, wolność nauczania, a także wolność korzystania z dóbr kultury". O "własności intelektualnej" konstytucja nie wspomina, chociaż stwierdza, że "Rzeczpospolita Polska chroni własność i prawo dziedziczenia".
Rozumiem, że tak postawiona wątpliwość może być uznana przez wielu za obrazoburczą, ale...
Uruchomienie inicjatywy "Dnia domeny publicznej" sprowokowało szereg dyskusji w Polsce. Relacjonowałem je m.in. w tekstach Prawa autorskie Siostry Faustyny, Wokół problemów domeny publicznej i czarnej dziury XX wieku, albo Od hobby przez Sejm do nauki w przeddzień święta publicznej domeny, Z problemów domeny publicznej: Popeye, albo Domena publiczna: format danych i okolice a prawo... Temat jest już w publicznej dyskusji, a czekać na to trochę musieliśmy, gdyż wynika to z pewnej logiki dyskursu prawnego - najlepiej opracowane są te tematy, które mają społeczno-gospodarcze znaczenie. Problem (niekomercyjnego) korzystania z "dóbr kultury" staje się tematem, który jest coraz bardziej palący, stąd badacze zaczęli się interesować dozwolonym użytkiem, czasem ochrony i tym, co się dzieje, gdy utwór przestaje być chroniony. Wcześniej interesowali się głównie silną ochroną i relacjami związanymi z komercyjnym korzystaniem z monopolu prawno-autorskiego.
Do zasygnalizowanej wyżej dyskusji o prawach do twórczości św. Faustyny nawiązuje Krzysztof Siewicz na łamach Rzeczpospolitej, który w artykule Co łączy „Dzienniczek św. Faustyny” z szarą strefą kultury napisał:
Likwidacja lub przynajmniej zahamowanie rozszerzania się szarej strefy to obowiązek państwa wynikający z art. 5, 6 i 73 konstytucji. Ustalenie, czy konkretne utwory są jeszcze chronione, powinno być łatwe i tanie. Można to osiągnąć przez umożliwienie każdemu zgłaszania wybranych utworów do „rejestru domeny publicznej”. Jeżeli po upływie odpowiedniego terminu nikt nie zaprotestuje, takie utwory byłyby obejmowane rozszerzonym dozwolonym użytkiem lub domniemaniem wygaśnięcia ochrony. Protesty rozstrzygałby sąd, np. postulowany od dawna tzw. sąd własności intelektualnej. Na prawach stron występowałyby przed nim także organizacje twórców i użytkowników gromadzące środki na prowadzenie spraw oraz pilnujące terminów. Z kolei wpis rozstrzygnięcia sądu do rejestru (z obligatoryjnym wskazaniem daty wygaśnięcia praw) byłby powszechnie wiążący, podobnie jak wpis do księgi wieczystej.
Pojawiają się zatem pierwsze konstrukty intelektualne, z których wynika postulat zmiany funkcjonowania systemu prawa autorskiego.
O takim rejestrze pisał również Prof. Lawrence Lessig w posłowiu do swojej książki pt. „Wolna kultura”. Napisał tam m.in:
…powody zniesienia formalności były słuszne. Zanim nastała epoka technologii cyfrowej, formalności narzucały na uprawnionych z tytułu praw autorskich istotny ciężar, nie dając wiele w zamian. Stąd też rozluźnienie formalnych wymagań, którym musiał sprostać właściciel praw autorskich, by móc chronić i zabezpieczać swój utwór, uznano za postęp. Formalności były wyłącznie przeszkodą.
Internet wszystko zmienił i dzisiaj formalności niekoniecznie muszą być ciężarem dla twórcy. To raczej świat bez formalności jest światem, w którym twórczość jest ograniczana. Obecnie nie da się łatwo stwierdzić, kto jest właścicielem praw do utworu oraz z kim trzeba negocjować, żeby skorzystać z cudzego utworu lub tworzyć na jego podstawie. Nie ma żadnych rejestrów ani systemu śledzącego zmiany właścicieli praw do utworów, ani też prostej drogi do uzyskania zezwolenia wykorzystania fragmentu lub całości utworu. Jednocześnie, biorąc pod uwagę ogromny rozrost zakresu zastosowania prawa autorskiego, uzyskanie zezwolenia jest konieczne przy dowolnej próbie tworzenia z wykorzystaniem dawnych utworów. Brak formalności zmusza wielu potencjalnych twórców do milczenia w sytuacji, gdy w innych warunkach mogliby przemówić.”
Próbę wywrócenia systemu podjęła również korporacja Google, która w propozycji ugody sądowej w sporze The Authors Guild, Inc. i inni przeciw Google Inc., zaproponowała utworzenie specjalnego rejestru (por. Przegląd wydarzeń - proces TPB, ugoda Google Book, pytania prejudycjalne o internetowy clipping..., Projekt Google Book Search zderzył się z Europą), ale korzystanie z dzieł w oparciu o "prywatny rejestr" rzeczywiście powoduje tarcia, bo zmienia dzisiejszą aksjologię systemu (por. O tym, że nieważne jest stanowisko autorów książek, gdy chodzi o dostęp do rynku oraz Ile redakcje/wydawcy powinni płacić za wypowiedź, albo za udział w programach?).
Dziś utwór jest chroniony niezależnie od spełnienia jakichkolwiek formalności i chroniony jest przez określony przez prawodawcę czas. Powoduje to "niepewność prawa".
W swoim opracowaniu, które przygotowałem na zlecenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (por. Nic nie wiem o "utajnieniu" mojego opracowania) napisałem:
Należy rozważyć możliwość zmiany zasad ochrony utworów w rozumieniu prawa autorskiego w taki sposób, by zamiast obecnego braku spełnienia formalności do uzyskania ochrony system przewidywał ochronę tych utworów, do których prawa zostały zastrzeżone. Wymagać to musi odpowiedzi na wcześniej stawiane pytania o to, co jest zasadą prawa autorskiego: czy domena publiczna, czy też stan ochrony oraz jaki ma mieć charakter monopol prawno autorski w budowie „społeczeństwa opartego na wiedzy”.
I jakby na zamówienie (chociaż związane jest to z siłą, którą na świecie dysponuje Google, a także z ogólnymi problemami cyfryzacji zasobów bibliotecznych) Komisja Europejska wydała kilka dni temu komunikat: Komisja Europejska włącza do agendy UE wyzwania związane z przetwarzaniem na format cyfrowy książek dla autorów, bibliotek i konsumentów, a w nim czytamy:
Komisja rozpocznie wkrótce rozmowy z zainteresowanymi stronami w celu znalezienia skutecznych rozwiązań na rzecz prostego i niedrogiego przyznawania praw, co pozwoli na masową cyfryzację i rozpowszechnianie w Internecie zbiorów bibliotecznych nadal chronionych prawem autorskim. Dotyczy to zarówno dzieł, których nakład został już wyczerpany, jak i dzieł „osieroconych”, tzn. utworów, których właściciel nie może zostać zidentyfikowany lub zlokalizowany.
To na razie wyłom w sferze praw do utworów wciąż chronionych, ale takich, co do których nie wiemy, kto jest ich autorem. O takich "utworach osieroconych" komunikat stwierdza:
Cyfryzacja i rozpowszechnianie dzieł „osieroconych” stanowi szczególne wyzwanie pod względem kulturowym i ekonomicznym, gdyż brak znanych posiadaczy praw oznacza, że użytkownicy nie mogą uzyskać wymaganych zezwoleń, np. książka nie może zostać przetworzona na format cyfrowy. Utwory „osierocone” stanowią znaczną część zbiorów europejskich instytucji kulturalnych (np. British Library szacuje, że 40 proc. jej kolekcji chronionej prawami autorskimi to utwory „osierocone”). Komisja zbada to zjawisko bardziej szczegółowo poprzez ocenę skutków. Celem jest znalezienie ogólnoeuropejskiego rozwiązania, aby ułatwić cyfryzację i rozpowszechnianie utworów „osieroconych” oraz ustanowienie wspólnych norm „należytej staranności” przy uznawaniu statusu utworów „osieroconych” w całej UE. Pierwsze postępy w tym zakresie już zostały dokonane dzięki projektowi ARROW (dostępne rejestry informacji o prawach autorskich i utworach „osieroconych”), który jednoczy biblioteki narodowe, organizacje zbiorowego zarządzania oraz wydawców i jest współfinansowany przez Komisję Europejską w ramach programu eContent plus (2,5 mln EUR). Projekt ten (uruchomiony w listopadzie 2008 r.) ma na celu identyfikację właścicieli praw i wyjaśnianie statusu prawnego utworów, w tym dzieł, których nakład został już wyczerpany oraz utworów „osieroconych”: „Finansowany przez UE projekt ARROW jest pierwszym krokiem w kierunku połączenia różnych europejskich rejestrów praw i ułatwienia identyfikacji właścicieli praw autorskich,” powiedzieli w dniu dzisiejszym komisarze Reding i McCreevy:
„Wzywamy biblioteki narodowe, organizacje zbiorowego zarządzania i wydawców do wykorzystania tego dobrego początku i do współpracy z Komisją w celu opracowania pro-konkurencyjnego, ogólnoeuropejskiego systemu rejestrów książek, który pozwoli na transgraniczne wydawanie licencji w ramach przejrzystego systemu, po przystępnych cenach, przy jednoczesnym zapewnieniu godziwego wynagrodzenia dla autorów.”
(...)
Wydaje się, że od rejestrów praw do rejestru domeny publicznej już niewielka droga.
W rozważaniach nt. ewentualnego rejestru (domeny publicznej) Krzysztof Siewicz wskazuje na rolę Funduszu Promocji Twórczości, który w Polsce działa na podstawie art. 11 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych w związku z art. 40 tej ustawy ( Fundusz ten zwany jest też czasem funduszem martwej ręki). Co wynika z tych przepisów?
Art. 111 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych brzmi:
1. Tworzy się Fundusz Promocji Twórczości, zwany dalej „Funduszem”.
2. Funduszem dysponuje minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego.
3. Fundusz jest państwowym funduszem celowym nieposiadającym osobowości prawnej.
Fundusz ten związany jest z korzystaniem z dzieł będących w domenie publicznej, a to za sprawą art. 40 ustawy:
1. Producenci lub wydawcy egzemplarzy utworów literackich, muzycznych, plastycznych, fotograficznych i kartograficznych, niekorzystających z ochrony autorskich praw majątkowych, są obowiązani do przekazywania na rzecz Funduszu, o którym mowa w art. 111, wpłaty wynoszącej od 5 % do 8 % wpływów brutto ze sprzedaży egzemplarzy tych utworów. Dotyczy to wydań publikowanych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.
11. Producenci i wydawcy dokonują wpłat, o których mowa w ust. 1, za okresy kwartalne w terminie do końca miesiąca następującego po zakończeniu kwartału, w którym uzyskano wpływy ze sprzedaży. Jeżeli wysokość wpłaty nie przekracza wyrażonej w złotych równowartości kwoty 1 000 euro, możliwe jest rozliczanie w innych regularnych okresach, nie dłuższych jednak niż rok obrotowy.
2. Przepis ust. 1 stosuje się odpowiednio do egzemplarzy chronionych opracowań utworów niekorzystających z ochrony autorskich praw majątkowych.
3. Minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego określa, w drodze rozporządzenia, wysokość procentu, o którym mowa w ust. 1.
Ktoś, kto pierwszy raz czyta te przepisy, może się zdziwić: Jak to? Utwór należy do domeny publicznej, a prawodawca każe jednak płacić na rzecz jakiegoś funduszy za korzystanie z niechronionych dzieł? Ponieważ zmienia się sposób korzystania z dzieł i nie zawsze jest tak, że - nawet w przypadku chronionych przez prawo autorskie utworów - model biznesowy "nie-twórców" opiera się o sprzedaż egzemplarzy, do Funduszu Promocji Twórczości nie wpływają środki związane z korzystaniem z dzieł, niezwiązanych z jakąkolwiek sprzedażą (przepis mówi o 5% do 8% "wpływów brutto ze sprzedaży egzemplarzy", a jeśli nie ma wpływów "ze sprzedaży", nie ma też podstawy do wpłacania na fundusz)... To tylko uwaga na marginesie. Niezależnie od niej wydaje się, że istnieje potrzeba zreformowania działań tego funduszu, zwłaszcza, gdy odkryje się, że Na świecie są miliardy twórców... Utwory to nie tylko książki, a twórcy to nie tylko Twórcy przez wielkie "T" (por. Kampania społeczna na rzecz certyfikacji Twórców.
Odnośnie tego funduszu, w kontekście wcześniej cytowanych rozważań nad koniecznością stworzenia rejestru domeny publicznej, Krzysztof Siewicz pisze:
Umożliwi to obniżenie kosztów ustalania stanu prawnego oraz podzielenie tych kosztów między wszystkich beneficjentów domeny publicznej. Natomiast koszty utrzymania samego rejestru nie powinny być wysokie i mogą być pokrywane ze środków już teraz przekazywanych na podstawie art. 40 prawa autorskiego przez korzystających z domeny publicznej producentów i wydawców.
Czy nie jest tak, że istnienie Funduszu Promocji Twórczości i obowiązek uiszczania na jego rzecz stosownych opłat z tytułu komercyjnego wykorzystania dzieł w "domenie publicznej", jest argumentem za tym, że zasadą jest "monopol intelektualny" oraz swoista "koncesja", prawo wyłączne (czasem związane z "rentą" na rzecz twórcy i jego spadkobierców, jeśli nie minęło - co do zasady - 70 lat od śmierci twórcy?), a wyjątkiem jego brak? Być może korzystanie ze społecznego, twórczego dorobku, będzie z czasem niczym korzystanie z zapałek i soli, a także alkoholu i wyrobów tytoniowych, lub paliw, gdy teoretycznie każdy mógłby tym "handlować", ale w sferze obrotu należy jeszcze uwzględnić kwestie akcyzy... Opłaty na rzecz twórców nie są "daniną publiczną". Nie są formą podatku opłaty od urządzeń reprograficznych i czystych nośników, ani nie są - jak się wydaje - formą podatku opłaty na rzecz funduszu martwej ręki. Jeśli eksploatować nawiązanie do akcyzy, to taki podatek wprowadza się głównie, by ograniczyć konsumpcję pewnych dóbr: albo ze względu na ich szkodliwość, albo ze względu na wyczerpywanie się zasobów (rezerw). W przypadku twórczości (zwłaszcza utrwalonej w formie cyfrowej) nie ma tu aksjologicznych podstaw do ograniczania korzystania z niej.
Sygnały prawodawcy unijnego sugerują intencję wręcz przeciwną - Komisji zależy na "zagwarantowaniu Europejczykom dostępu do własnego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym zapewnieniu europejskim autorom godziwego wynagrodzenia". Komisja boi się, że jeśli prawo nie zostanie zmienione, to - w związku z amerykańską ugodą Google - spowoduje to:
...anomalię polegającą na tym, że ogromna ilość utworów europejskich znajdujących się w bibliotekach w Stanach Zjednoczonych, które zostały przetworzone na format cyfrowy przez Google, byłaby dostępna dla konsumentów i naukowców w USA, a w samej Europie nie.
Tak oto wygląda powolnie działający mechanizm zmian w systemie prawa... Temat chyba zasługuje na systemowe opracowanie...
Tymczasem powstają takie inicjatywy, jak "Pierwsza Otwarta Platforma Cyfrowego Znaku Wodnego", które nie tyle mają gwarantować pewność prawną korzystania z dzieł w domenie publicznej, co odwrotnie, przy wykorzystaniu DRM służyć mają "oznaczaniu własnych utworów muzycznych oraz zdjęć"...
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
zmiana fazowa czyli kontrrewolucja
Wydaje mi się, że rezygnacja z formalności była uzasadniona - w czasie gdy miała miejsce. To były jednak inne warunki niż mamy teraz - więc może należałoby się poważnie zastanowić, czy utrzymywanie takiego stanu jest sensowne.
Moim skromnym zdaniem wprowadzenie jakiejś formy rejestracji jest niezbędne, z co najmniej dwóch powodów.
Powód pierwszy - ustalanie stanu prawnego utworu oraz danych dysponenta praw. Dziś bywa to niewykonalne, przez co czasami niemożliwe są np reedycje starych wydań.
Powód drugi - wyeliminowanie bezsensownej sytuacji, w której każdy "twórczy przejaw" (czytaj: wszystko jak leci) jest dziełem chronionym ale zdecydowana większość tych "dzieł" nie jest przez nikogo, z autorami włącznie, traktowana jako cenna "własność" intelektualna (choćby głupawe komentarze na portalach - formalnie to dzieła, ale...).
Jako twórczy wkład w koncepcję rejestracji pozwolę sobie zaproponować, żeby była ona ważna przez określony i niezbyt długi czas. W ten sposób można zapewnić, że informacje będą w miarę aktualne, bo jednorazowa rejestracja na 90+życie może się w tak długim okresie zdezaktualizować.
Wydaje mi się, że zasadą powinna być dostępność, bowiem prawa autorskie są poniekąd sztuczną konstrukcją i to dość świeżą w dziejach cywilizacji.
Stąd wszelka twórczość powinna być wspólnym dorobkiem ludzkości, do którego dajemy autorowi szczególne przywileje na określony czas.
Przyjęcie odwrotnego poglądu doprowadzi do eskalacji obecnych problemów. Od ograniczeń jako normy już tylko krok do wymarzonego (przez korporacje gromadzące prawa do utwórów) wiecznego monopolu autorskiego.
Zmiany są nieuniknione ale chyba najpierw musi się zrobić gorzej, żeby potem mogło być lepiej. Większość społeczeństwa nadal nie wnika w temat praw autorskich więc też nie wywiera presji na władzę.
A zabawa w DRM to... Zadziwiające, że są jeszcze naiwni, którzy wierzą, że to im cokolwiek da.
--
Nieznajomość prawa szkodzi, znajomość - przeraża.
formalności
Konstruując mój pomysł "rejestru domeny publicznej" miałem na uwadze wynikający z konwencji berneńskiej zakaz uzależniania ochrony od jakichkolwiek formalności. Być może nie udało mi się tego jasno przekazać, ale nie proponuję takiego uzależnienia.
Proponuję wprowadzenie formalnej rejestracji, ale dla domeny publicznej, a nie dla chronionych utworów. Rejestracja stanowić by miała potwierdzenie (a więc nawet nie samo źródło prawa lub obowiązku), że utwór nie jest już chroniony. Potwierdzenie skuteczne by było erga omnes.
Innymi słowy, proponuję drobnymi kroczkami (kolejnymi wpisami do rejestru) ogradzać domenę publiczną przed zawłaszczaniem, a nie wydzierać podmiotom uprawnionym to, co im prawo przyznaje na wyłączność.
Spotkałem się już z zarzutem, że mój pomysł narusza zasadę równej ochrony dla twórców zagranicznych. Nie zgadzam się z tym zarzutem, bo moim zdaniem pozycja tych twórców pod moim systemem będzie lepsza lub najwyżej taka sama jak obecnie (co bowiem może zrobić twórca zagraniczny obecnie, gdy ktoś w Polsce korzysta z jego utworu myśląc, że należy on już do domeny publicznej, a czego nie będzie mógł zrobić pod moim systemem?).
Dopracowania wymagają oczywiście szczegóły, artykuł w Rz jest jedynie zasygnalizowaniem tematu. Trzeba się np. zastanowić jakie konkretnie skutki miałby upływ terminu na zgłoszenie protestu - żeby użytkownicy byli realnie chronieni, a jednocześnie żeby nie doszło do niezgodnego z konwencją berneńską i innymi przepisami wygaśnięcia prawa przed upływem minimalnego terminu, musiałoby być to coś jak przedawnienie (ubezskutecznienie roszczeń) np. w okresie pomiędzy upływem terminu a wydaniem przez sąd orzeczenia pozytywnego dla uprawnionego.
Być może nie udało mi
Ja mam takie skrzywienie, że przeczytałem to trochę inaczej niż jest dosłownie napisane...
Jeśli miałoby to się mieścić w ramach obecnie obowiązującej konwencji, to faktycznie nie można rejestrować uprawnień a tylko ich zanik. Moim zdaniem oczywiście lepszym rozwiązaniem byłoby rejestrowanie praw, co jednak wymagałoby wynegocjowania zmian do konwencji.
Albo ograniczenie odpowiedzialności do stałej, niewielkiej stawki - żeby nie było protestów, że biednego artystę za darmo wykorzystali.
--
Nieznajomość prawa szkodzi, znajomość - przeraża.
Jedno jest związane z drugim
Chętnie poznałbym, Krzysztofie, Twoje zdanie na temat zasady i wyjątku. Odpowiedź na takie pytanie może przyczynić się do lepszej odpowiedzi na pytanie o ochronę i ewentualnie "rejestry".
W każdej sekundzie powstaje jakiś utwór (mam wrażenie, że ten komentarz jest przejawem działalności twórczej o indywidualnym charakterze). Co roku - bo tak wynika z systemu - do domeny publicznej "przechodzi" (lub "wraca" - w zależności od odpowiedzi na pytanie o zasadę i wyjątek) tryliardy utworów. Jeśli rejestrować, to rejestrować coś, co jest bardziej policzalne, a bardziej policzalne wydają się być prawa, których dysponenci chcieliby ochrony. Odwrotne podejście oznacza, że rejestr taki, chociaż oczywiście by się "rozrastał" (przy założeniu, że prawa wygasają po pewnym czasie), byłby jednak - siłą rzeczy - niekompletny (kto zarejestruje wszystkie utwory, które dziś są w domenie publicznej?), a możliwości jego przeszukiwania (co ważne dla pewności obrotu) żadne. Odwrotna sytuacja - jak się wydaje - ma większy potencjał logistyczny.
Rozważmy praktyczny przykład.
Przygotowałem sobie, dla jakiegoś projektu, nowe logo. Pytanie: w jaki sposób mam sprawdzić, czy - przez przypadek - korzystając z takiej grafiki w istocie naruszam prawo do utworu, którego autor ustalił coś takiego wcześniej? Pomysł jest prosty - gwiazda i sześć czarnych kropek. Pomysł jest prosty. Tak prosty, że wydaje się aż nieprawdopodobne, by ktoś czegoś takiego wcześniej nie narysował (tarcza Kapitana Ameryki jest nieco inna). Wydaje się, że jest to utwór (w rozumieniu prawa autorskiego), ale może nie jest i nie podlega ochronie? Orzecznictwo sugeruje, że wystarczy minimalny wkład twórczy, by uzyskać ochronę. Czy łatwiej będzie znaleźć odpowiedź na postawione pytanie w ewentualnym "rejestrze domeny publicznej" czy "rejestrze praw"? Dziś - m.in. dzięki Google - mam dostęp do różnych grafik opublikowanych w Sieci. Nadal jednak (a podjąłem taką próbę: zarówno w Google, jak i przez "peer review", a także poprzez takie narzędzia, jak tineye.com) nie potrafię wskazać podobnego logo. Nie oznacza to jednak, że ono nie istnieje.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
twórczość równoległa
A nie jest przypadkiem tak, że jeśli dwie osoby wymyślą to samo, to o ile nie zostanie wykazany plagiat, mają one oddzielne i identyczne prawa do swoich dzieł? Wymaganie niepowtarzalności to chyba bardziej przy znakach towarowych...
W obecnej sytuacji wydaje mi się, że oba będą bezużyteczne. Uznawanie za dzieło podlegające ochronie każdego dowolnie nieistotnego "dzieła" spowoduje albo spuchnięcie rejestru do rozmiarów uniemożliwiających sprawne wyszukiwanie albo pominięcie znacznej części "dzieł" (szczególnie jeśli ich twórcy nie będą się poczuwać do ich zarejestrowania (później i tak mogą się poczuć uprawnieni do dochodzenia odszkodowań)).
Natomiast rejestr praw i tak objąłby tylko część chronionych utworów, ze względu na to, że w wielu przypadkach nie są znani aktualni dysponenci praw lub np. dokładne dane dzieła (np autor umarł bezpotomnie, teoretycznie prawa przeszły na państwo ale stosowny urząd zignorował temat praw autorskich, potem były ze dwie reformy administracji - i nie wiadomo dziś nawet, gdzie szukać).
Żeby taki rejestr działał, to wydaje mi się, że jednak konieczne byłoby uzależnienie ochrony praw (lub stopnia ochrony praw) od posiadania aktualnej rejestracji. Jak inaczej zmusić posiadaczy praw do zarejestrowania swojej "własności"?
Swoją drogą można to porównać z systemem patentowym i znaków towarowych, gdzie istnieją odpowiednie rejestry. W obu przypadkach jednak obecność w rejestrze jest nierozerwalnie związana z ochroną znaku lub patentu (w tym drugim przypadku (zdaje się) obecność nie ustaje razem z ochroną).
--
Nieznajomość prawa szkodzi, znajomość - przeraża.
Ułomność rejestrów
Po tym twoim komentarzu zastanawiam się, czy rejestry to w ogóle sensowne rozwiązanie, bo faktycznie np. co z tego, że mamy rejestry patentów, skoro w praktyce nikt nie jest w stanie ich wszystkich przejrzeć, przeczytać, a co dopiero zanalizować. To znaczy dobrowolne, scentralizowane rejestry mogą ułatwiać życie części zainteresowanych, ale rozwiązaniem problemu nie są. Czytając "Wolną kulturę" podobało mi się, że tak można uporządkować kwestię praw autorskich, ale wtedy jeszcze chyba nie miałem w pamięci, że na świecie są miliardy twórców. =}
A zasadniczy problem to ten, że jest ogromna niepewność prawa regulującego wyjątkowo bujną sferę życia, jaką jest wszelkiego gatunku i poziomu twórczość. A jeśli nie można czegoś wyliczyć, to potrzebne są dobre, w miarę proste i pewne heurystyki, zasady ogólne co na pewno wolno, a czego na 100% nie wolno. Tak więc potrzebne jest raczej radykalne uproszczenie niż rejestracja.
Rozumiem Krzysztofa, że chce po kroczku. Moim zdaniem jednak to raczej dobry zapalnik do pobudzenia dyskusji, a nie prawdziwe wyjście.
przewaga rejestrów negatywnych
Zgadzam się, że rejestry pozytywne (przedmiotów objętych prawami wyłącznymi) są problematyczne w korzystaniu - zwłaszcza bazy patentowe. Mój pomysł rejestru domeny publicznej jest przykładem szerszej propozycji wprowadzania "rejestrów negatywnych" w odniesieniu do różnych praw na dobrach niematerialnych.
Chodzi o to, że to podmiot praw, a nie użytkownik ma najlepsze możliwości zbadania, czy prawa wyłączne są naruszane (least cost avoider). Podobnie jak przy rzeczach materialnych - to właściciel wie jak postawić płot, aby nikt nie wszedł na jego działkę, a nie cała społeczność się zastanawia jak mu tę działkę ogrodzić.
Dlatego też proponuję, aby użytkownicy zostali wyposażeni przez państwo w "publiczne fora", na których zadawaliby coś w rodzaju pytań "czy to miejsce jest wolne?". Rejestr domeny publicznej jest tylko przykładem, ale można coś podobnego wprowadzić w obszarze patentów (proponuję to zresztą w swoim doktoracie). Mianowicie, twórcy oprogramowania (zwłaszcza wolnego oprogramowania) mogliby skorzystać z "bezpiecznej przystani" przeciwko roszczeniom patentowym o ile tylko zgłoszą swój projekt do oficjalnego repozytorium (coś w rodzaju SourceForge). Uprawnieni z patentów mieliby wtedy jedno miejsce do monitorowania, czy ktoś nie "wchodzi na ich działkę" i zgłaszania protestów. Brak protestu prowadziłby do ograniczenia możliwości realizacji roszczeń.
wątpliwość mam
Zakładając, że rozwiązanie ma być zgodne z konwencją, to czy ograniczenie odpowiedzialności/odszkodowania nie będzie formą pozbawienia ochrony? A konieczność ewentualnego złożenia protestu przeciw wpisowi - niedozwolonym wymaganiem specjalnych formalności?
To takie drążenie z wrogiego punktu widzenia...
--
Nieznajomość prawa szkodzi, znajomość - przeraża.
ograniczenie ochrony
A czy funkcjonujące obecnie przepisy o przedawnieniu roszczeń nie pozbawiają ochrony twórców, którzy z różnych powodów uchybiają terminom przedawnienia?
A czy to, że obecnie twórca, którego prawa naruszono "musi" złożyć pozew przed sądem przeciwko naruszycielowi nie jest wymaganiem specjalnych formalności?
Twierdzę, że w moim systemie sytuacja twórców będzie lepsza (lub przynajmniej taka sama). Po pierwsze, będzie jedno miejsce (a przynajmniej dodatkowe oficjalne źródło), z którego będą się mogli dowiedzieć, że komuś wydaje się, że ich utwory nie są już chronione. W obecnej sytuacji np. wydawca może przez lata wydawać książkę działając w takim przeświadczeniu, a twórca może o tym w ogóle nie wiedzieć. Po powołaniu rejestru domeny publicznej wydawca będzie miał istotny interes, aby utwór tam zgłosić i swoje wątpliwości wyjaśnić. No, chyba, że lubi ryzyko, ale ryzykanci-naruszyciele będą istnieć w każdej sytuacji prawnej.
Po drugie, protest byłby w zasadzie odpowiednikiem normalnego pozwu przeciwko naruszycielowi z tym, że nie doszłoby jeszcze do naruszenia (użytkownik zgłaszając utwór do rejestru "pytałby" jedynie, czy jest on w domenie publicznej). Korzyścią dla twórcy (której nie ma obecnie przy zwykłych pozwach o naruszenie) byłoby natomiast potwierdzenie erga omnes, że jego utwór jest nadal chroniony. Jeżeli po takim potwierdzeniu ktoś mimo wszystko korzystałby z utworu bez zgody twórcy, to dochodzenie trzykrotności wynagrodzenia byłoby o wiele łatwiejsze. W której zatem sytuacji twórca musi przechodzić przez więcej formalności zanim uzyska faktyczną ochronę?
Zasada czy wyjątek
Już wspominałem kiedyś o zasadniczej idei książki "The Public Domain" Jamesa Boyle'a, ale tu mogę nawet podrzucić odpowiednie fragmenty, bo znalazłem wygodną wersję on-line z podziałem na akapity.
Boyle uważa, że monopol prawnoautorski (mowa też i o patentach - chyba po prostu chodzi o to, że mechanizm jest ten sam) jest nadawany ze względu na pewne korzyści społeczne, czyli zasadą jest domena publiczna, ograniczana tylko w pewnym zakresie (bo jest dozwolony użytek) i w czasie. On nawet określa swoje poglądy jako "cultural environmentalism", czyli w swobodnym tłumaczeniu "dbałość o środowisko kulturowe". To postawiona wprost analogia z myśleniem o środowisku naturalnym, w którym działalność ludzka jest tylko specjalną częścią.
Tę swoją postawę wywodzi w książce od Thomasa Jeffersona - jako
AmerykaninSzkot zajmujący się prawem USA sięgnął do dorobku ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych zapewne dlatego, że to autorytet, ale być może miał też inne powody. Przez całą książkę Boyle przywołuje "ostrzeżenie Jeffersona" jako naczelną wskazówkę jak należy traktować wszelkie ograniczenia domeny publicznej (czyli tzw. "własność intelektualną"), a mianowicie stosować je bardzo ostrożnie, ponieważ łatwo wyradzają się w coś, co psuje środowisko.zasada a wyjątek
Do mnie osobiście bardziej przemawia teoria, że prawo autorskie jest monopolem przyznanym przez państwo, a nie potwierdzeniem jakiegoś "prawa natury". Naturalnym stanem dla dóbr niematerialnych jest bowiem brak możliwości ograniczania do nich dostępu oraz niemożność ich zniszczenia przez największą nawet liczbę użytkowników. Człowiek ingeruje w ten stan natury wprowadzając prawo (prawo autorskie), które czyni z powszechnego prywatne.
Naturalnym stanem rzeczy materialnych natomiast jest łatwość ich "ogrodzenia" oraz spadek przydatności (zużycie) proporcjonalny do liczby użytkowników. Człowiek ten stan rzeczy sankcjonuje wprowadzając prawo (prawo własności), które rzeczy naturalnie prywatne czyni prywatnymi.
Ale zdaję sobie sprawę, że można też argumentować na rzecz istnienia "naturalnego prawa autorskiego".
Nie widzę jednak bezpośredniego związku między przyjętym poglądem na temat tego, czy domena publiczna jest zasadą czy wyjątkiem, a postulowanym systemem rejestracji. W każdym razie mój pomysł rejestru domeny publicznej ma podłoże pragmatyczne i daje się obronić niezależnie od poglądów na genezę prawa autorskiego.
Nie chodzi o to, aby rejestrować to, co jest bardziej policzalne, ale aby rejestrować to, czego rejestracja komuś (społeczeństwu) się przyda. W moim pomyśle utwory do rejestru zgłaszaliby sami zainteresowani ich wykorzystaniem. Przypadki oczywiste oraz utwory pozbawione wartości (a więc też i zdolności generowania sporów prawnych) siłą rzeczy znalazłyby się wobec tego poza rejestrem - ale mówiąc brzydko - nikogo one i tak by nie obchodziły.
Postulowany przeze mnie system uwzględniałby też interesy prywatne uprawnionych do utworów. I czyniłby to również w pragmatyczny sposób. Tym, którzy są zainteresowani korzystaniem ze swojego monopolu i są w stanie wykazać, że nadal on im przysługuje ułatwiałby dochodzenie ochrony i negocjacje z użytkownikami. Ci z kolei uprawnieni, którzy nie będą zainteresowani ochroną, nie byliby na siłę zmuszani do jej utrzymywania - brak ich reakcji powodowałby ograniczenie możliwości zgłaszania roszczeń. Z kolei ci, którzy nie są w stanie wykazać swoich uprawnień nie mogliby trzymać społeczeństwa w niepewności tak łatwo, jak mogą to czynić obecnie.
Innymi słowy - rejestr domeny publicznej w proponowanym przeze mnie kształcie oczyszczałby sytuację utworów najbardziej pożądanych (tych, na które jest realny popyt). Uczestniczenie w systemie organizacji twórców i użytkowników pozwoliłoby rozciągnąć działanie systemu również na utwory o mniejszym popycie oraz na te, do których uprawnieni nie mają środków na dochodzenie ochrony (organizacje te prowadziłyby sprawy w imieniu osób, które są w stanie zgłosić utwór do rejestru względnie zaprotestować przeciwko jego zgłoszeniu, ale nie są już w stanie ponosić kosztów postępowania sądowego).
Ale jeśli coś przeszło (wróciło) do domeny publicznej
Ale jeśli coś przeszło (wróciło) do domeny publicznej, to jest w niej niezależnie od rejestru (przy założeniu, że mówimy o aktualnym stanie prawnym i nie zastanawiamy się nad zmianami w prawie konwencyjnym). Nie można też do takiego rejestru (domeny publicznej) zgłaszać utworów, co do których prawa autorskie jeszcze nie wygasły (ponieważ niezależnie od woli ich autorów - wolą prawodawcy ochrona przysługuje przez czas życia plus). Aby poszerzać domenę publiczna trzeba by jednak wprowadzić możliwość wyzbycia się autorskich praw majątkowych do "dev/null" (por. Zrzeczenie się autorskich praw majątkowych?). Inny "rejestr" domeny publicznej, to coś, co zaczęliśmy robić w ramach Dni Domeny Publicznej, czyli odnotowywanie tych utworów, z których - ze względu na upływ czasu - można korzystać.
A co do wyjątku i zasady - to ważne, bo niezależnie od tego, co uznamy za zasadę - regulowanie wyjątków od niej należy czynić niezwykle ostrożnie (czyli jeśli zasadą jest prawo wyłączne, to wyjątki powinny być skąpe, a jeśli zasadą jest domena publiczna - wyjątek-prawo wyłączne powinno szanować i chronić zasadę).
Poza wszystkim i pragmatycznie, lepiej rejestrować coś, co jest wyjątkiem, niż to, co jest zasadą.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
rejestr domeny publicznej
Celem proponowanego przeze mnie rejestru jest wyczyszczenie praw do tych utworów, co do których istnieją wątpliwości, czy są one jeszcze chronione. Takie czyszczenie jest możliwe już obecnie, ale jest ono drogie i nieefektywne (brak skutku erga omnes). Nie jest więc celem poszerzanie domeny publicznej, a tylko jej lepsza ochrona.
Wobec tego nadal wydaje mi się, że dla realizacji mojego pomysłu nie ma znaczenia co jest wyjątkiem, a co zasadą. Proponowany przeze mnie rejestr ma po prostu zwiększyć pewność prawną w zakresie stosowania zasady (lub wyjątku), a nie regulować zasadę (lub wyjątek).
Załóżmy bowiem na chwilę, że domena publiczna jest wyjątkiem. Istnieją jakieś przepisy, które ten wyjątek regulują. Przepisy te mogą być lepsze lub gorsze. Możemy postulować wprowadzenie do nich zmian lub nie. Ale jakkolwiek dobre by one nie były, to nadal przy ocenianiu stanu konkretnego utworu pojawia się mniejsza lub większa wątpliwość, czy nadal jest on chroniony. Proponowany przeze mnie rejestr i związany z nim mechanizm rozstrzygania sporów skuteczny erga omnes jest jedynie ułatwieniem dla wyjaśniania tych wątpliwości, niezależnie od tego jak duże one są i czy wynikają z regulacji prawnych zasady czy wyjątku.
Oczywiście, że do rejestru domeny publicznej nie można by wpisywać utworów jeszcze chronionych, bo to byłoby pogwałceniem przepisów międzynarodowych nakazujących chronić prawa przez określony termin niezależnie od czynności uczestników obrotu. Dlatego też nie proponuję, aby brak reakcji rzekomo uprawnionego skutkował wygaśnięciem praw. Proponuję, aby brak tej reakcji (i tu nie mam jeszcze jednej, konkretnej propozycji):
Jeżeli natomiast rzekomy uprawniony zaprotestuje przeciwko wpisowi do rejestru, lecz nie wykaże (lub występująca w charakterze strony organizacja) przed sądem, że utwór istotnie nadal jest chroniony, to dopiero wtedy taki utwór byłby wpisywany jako należący do domeny publicznej (byłoby to tylko potwierdzenie, ale skuteczne erga omnes).
Z kolei jeżeli uprawniony wykaże, że utwór nadal jest chroniony, to i tak odniesiemy wszyscy niewątpliwą korzyść. Przede wszystkim dowiemy się kto jest uprawniony (co przy utworach dawno zmarłych twórców wcale nie jest takie oczywiste). Co za tym idzie dowiemy się z kim negocjować. Sam uprawniony uzyska (taniej niż w tradycyjnej procedurze) potwierdzenie swoich praw i być może w ogóle dowie się, że ktoś chce z jego utworu korzystać - ułatwi mu to zarabianie na jego prawach itd.
Cui bono?
Wróćmy do podstaw. Prawa autorskie ustanowiono by bronić interesów moralnych i finansowych autorów. Tzn. jak św. Tomasz cytował Awerroesa to podawał, że cytuje Awerroesa. A jak ktoś bez opłacenia autora drukował książki Balzaca, to Balzak się wściekał.
Więc trzymajmy się tego celu: chrońmy prawa osobiste (podawanie autora cytatu, nie przekręcanie jego wypowiedzi) i majątkowe (dajmy dobrym autorom źródło utrzymania), ale nie róbmy z tego cyrku.
Obecne problemy biorą się stąd, że kiedyś wszystkie druki mógł sobie w Polsce spisać Estreicher czy Korbut i było to w miarę wyczerpujące. Jeśli ktoś był notowany u Estreichera to znaczy że był autorem, a jak nie to miał pecha.
Ja bym głosował za tym, by ochrona bezwarunkowa trwała np. 5 lat od utrwalenia dzieła (tak, utrwalenia w sprawdzalnej postaci!), a potem była przedłużana pod warunkiem zgłoszenia do jakiegoś Urzędu Patentowego (czy Rejestru Copyrightów).
Po co powstało prawo autorskie
OIMW wcale nie po to je ustanowiono, polecam np. zapis wideo wykładu Karla Fogela "History of copyright and its implications for the ownership of information today" (2006) - akapit z podsumowania:
O powstaniu prawa autorskiego trochę mówi też znany już chyba tekst "Zapowiedź świata post-copyright" tego samego autora.
Nie podoba mi się wizja, w której prawo ma określać wartość dzieła (to a propos "dobrych autorów"). Wolałbym, aby to określał rynek, krytyka, moda, itp. mechanizmy.
Nie jestem też wcale pewien, czy pilnowanie dokładności powoływania się na cytat powinno być warunkowane prawnie. Wydaje mi się, że dopóki nie chodzi o treści gwarantujące coś (np. praca dyplomowa, która ma gwarantować, że wiemy co powiedział autor pracy, a co zaczerpnął jako materiał, treść umowy itp.), cytaty mogą być albo anonimowe (zdaje mi się, że to stara chińska koncepcja, że idealny wiersz w całości składa się z cytatów) albo swobodne (cytaty niedokładne i powszechnie znane w rodzaju "a tu rzeczywistość skrzeczy" właściwie trzeba by karać za zamianę słowa "pospolitość" oraz za niepodawanie autora oryginału).
Argument z Balzakiem też mnie średnio przekonuje: warto się zastanawiać, w jaki sposób twórczość może przynosić dochód twórcom, ale niezadowolony będzie też np. ktoś, kto został sparodiowany. Wolałbym nie dyskutować o emocjach, tylko o całym systemie kulturowo-rynkowym.
A odpowiedź na tytułowe pytanie to raczej będzie "wydawcy", a nie "autorzy". =}
Historia prawa autorskiego
Nie wiem, jak było w prawie anglosaskim, ale u nas prawo autorskie było nierozerwalnie związane z DRUKIEM. Rękopisy nigdy nie podlegały prawu autorskiemu.
Zaś druk był bardzo ograniczony w związku z małym (do połowy XIX w.) dostępem do "środków produkcji" oraz w większości krajów z istnieniem cenzury prewencyjnej.
Czas najwyższy pogrzebać te XIX-wieczne wynalazki i wymyślić nowy system, który będzie się nadawał do użytku, tzn.:
a) będzie dotyczył skończonej liczby tekstów oficjalnie opublikowanych
b) będzie zabezpieczał autorów rękopisów przed ich niepowołanym opublikowaniem (tj. przeniesieniem do kategorii pierwszej)
c) zapewni autorom sławę (cytowalność)
d) zapewni autorom przychody - tam gdzie takich przychodów można się realnie spodziewać.
A wydawcy? Dawni wydawcy spełniali rolę instytucji certyfikujących, którzy gwarantowali integralność utworu, dzięki czemu cytując daną książkę można było mieć pewność że czytelnik innego egzemplarza na tej samej stronie znajdzie to samo.
Obecnie na rynku wydawców jest luka. Przyszłościowo tu jest, jak sądzę, duży biznes do zrobienia, ale nikt się jeszcze nie tym nie zajął - chodzi o to, by można było bezpiecznie cytować teksty internetowe mając gwarancję, że za 100 lat nadal w tym samym miejscu będzie dostępne to samo.
Odnośnie ostatniego
Odnośnie ostatniego akapitu. Bardzo przydatne bywa:
http://www.archive.org/web/web.php
Nie jest to oczywiście doskonałe narzędzie, ale jak widać sprawą archiwów internetowych ktoś juz się zajmuje.
a kiedy tak było?
"Wróćmy do podstaw. Prawa autorskie ustanowiono by bronić interesów moralnych i finansowych autorów."
Ale przecież NIGDY tak nie było, prawa autorskie nigdy nie działało w interesie twórców, nawet ich nigdy nie uchwalano w ich obronie... Nie można więc wrócić do takich podstaw bo one były obiektywnie inne.... Moglibyśmy co najwyżej postawić prawo autorskie NA GŁOWIE tak aby chroniło interesy twórców, ale kto to zrobi i za jakie pieniądze... Przecież twórcy w 99% są ubodzy. Zarabia ktoś inny....
wartości deklarowane, zaszyte interesy, skutki uboczne
No właśnie tak jak ustawa medialna chroni ograniczonego dobra - pasa do nadawania telewizji, a ograniczenia w dostępie do pewnych zawodów chronią jakości usługi dla Kowalskiego. No a troska o pokój i prawa człowieka w zachodniej cywilizacji nakazuje siłą podbić Irak dla zasiania tych wartości. Wartości deklarowane, zaszyte interesy i skutki uboczne pewnych rozwiązań prawnych to to, co tworzy tarcia. Jak ktoś jest intelektualistą, to fajna linia ataku z tym "wróćmy do podstaw" - można się tak połechtać w swej słuszności, ale jak ktoś ma interes do zrobienia, to się idzie lobbować do sejmu, że Polacy to taki artystyczny naród, że zyski z handlu limitami CO2 trzeba zredystrybuować do twórczych dusz na risercz przed blogonotką o anoreksji czy sfotografowanie i rozpowszechnienie idei posiadania więcej gadżetów Apple niż sąsiedzi. A z cięć wydatków na autostrady powinniśmy namalować sobie "drogę do nieba".
ramy konwencyjne
Skrócenie ochrony do 5 lat i wprowadzenie formalności (zgłoszenie do jakiegoś urzędu) jest jawnym pogwałceniem przepisów międzynarodowych. Można to oczywiście wprowadzić, ale najpierw trzeba będzie zmienić np. Konwencję Berneńską.
Moja propozycja mieści się w ramach obowiązujących Polskę przepisów międzynarodowych i dlatego uważam ją za realną. Pana postulaty są - na obecną chwilę i możliwości - nierealne.
prawo jest teg kto ma pieniadze
Oto jednak znaleźliśmy się w martwym punkcie: ci co maja kasę (dystrybutorzy zwani producentami;-)) woleliby aby rejestrować to co dozwolone w otwartym obiegu, bo wtedy nie ponosiliby kosztów rejestracji na dodatek niszczyliby konkurencje (wolny obieg) koniecznością rejestracji. Ci co chcieliby wolnej kultury woleliby rejestracje praw wyłączności do utworów ale wówczas to ci co maja kasę musieliby zapłacić, kto ich jednak zmusi? Na ratunek może przyjść tu jedynie PAŃSTWO które w rejestracji powinno widzieć ZYSK w postaci podatku od rejestracji twórczości komercyjnej a więc tworzonej dla zysku, i tym samym odprowadzać podatek. Skoro większość utworów powstaje bez myśli o zysku, to stan przynależności do domeny publicznej jest stanem naturalnym, zaś przynależność do domeny komercyjnej jest stanem wtórnym ukierunkowanym na obrót gospodarczy i jako taka powinna być możliwa do zastrzeżenia ale i objęta pewnym progowym podatkiem aby uniknąć zastrzegania wszystkiego.
Sęk w tym, że państwo dziś to już nie jest ani nasze państwo ani państwo narodu, ani cokolwiek: państwo dziś to jest sklep z pracownikami który sprzedaje się na globalnym rynku pracy za byle ochłap. Jesteśmy my, jego obywatele produktem który się sprzedaje... Stąd stan zastrzegania wszystkiego znacznie ułatwia zarządzenie magazynem takiego przedsiębiorstwa: produkty można spacyfikować pod byle jakim pozorem...