Parlament Europejski odrzucił #ACTA, czyli preludium do dramatycznych wyborów

maska Guya Fawkesa na tle sali obrad plenarnych Parlamentu EuropejskiegoDziś na sesji plenarnej w Strasburgu Parlament Europejski zdecydował o ACTA. Grupa polityczna EPL, czyli Europejska Partia Ludowa (do niej należą eurodeputowani z Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego), próbowała jeszcze sprawić, by ACTA wróciła do parlamentarnej komisji ds handlu międzynarodowego, ale wniosek w tej sprawie został odrzucony. Następnie Parlament głosował nad samą umową ACTA. ACTA została odrzucona (478 za odrzuceniem, 39 przeciwko odrzuceniu, 165 osób wstrzymało się od głosu - zaraz pewnie pojawią się analizy uwzględniające nazwiska deputowanych). Historię prac nad ACTA można prześledzić w niniejszym serwisie od maja 2008 roku, gdy opublikowałem notatkę O tym się mówi: Anti-Counterfeiting Trade Agreement (ACTA). Dziś mamy "ACTA Tango down". Ale to dopiero początek wielkiej dyskusji o kształcie przyszłego społeczeństwa informacyjnego.

Dziś Parlament Europejski głosował nad Projektem rezolucji ustawodawczej w sprawie wniosku dotyczącego decyzji Rady w sprawie zawarcia umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrobionymi między Unią Europejską i jej państwami członkowskimi, Australią, Kanadą, Japonią, Republiką Korei, Meksykańskimi Stanami Zjednoczonymi, Królestwem Marokańskim, Nową Zelandią, Republiką Singapuru, Konfederacją Szwajcarską i Stanami Zjednoczonymi Ameryki, w której treści - po wcześniejszych opiniach pięciu komisji Parlamentu Europejskiego - znalazła się odmowa wyrażenia zgody na zawarcie umowy. I takiej właśnie zgody nie udzielono.

Ale to dopiero początek wielkiej dyskusji.

Przed kolejnymi wyborami kandydaci do Sejmu, Senatu, do krajowych parlamentów w różnych państwach na świecie, również kandydaci do Parlamentu Europejskiego, będą musieli prawdopodobnie odpowiedzieć na kilka kluczowych pytań na temat ich wizji społeczeństwa informacyjnego.

Siedem lat temu pisałem Prawica? Lewica? Nie ma sporu, bo nie ma programów! Dziś myślę, że politycy nadal nie mają programów politycznych w sferze społeczeństwa informacyjnego. Owszem. Umowa ACTA spowodowała pewne potrząśnięcie politycznym światem. Niektórzy eurodeputowani nawiązywali do tego w czasie wczorajszej dyskusji. Jedni mówili "społeczeństwo obywatelskie zmobilizowało się przeciwko ACTA w sposób spektakularny". Inni zaś dodawali, że masowe wystąpienia, również te na ulicach europejskich miast, w istocie przestraszyły polityków. I pod wpływem tego strachu politycy postanowili zacząć czytać (niektóre) materiały, które przedstawia się im do głosowania (pamiętamy wszak niesławną wypowiedź jednego z eurodeputowanych, który przyznał, że właściwie, to on nie wie zwykle, nad czym głosuje).

Komisarz De Gucht słusznie wczoraj przypomniał, że Parlament Europejski w 2010 roku opowiedział się za ACTA. Ja nawet odnotowałem tamte prace Parlamentu. Zaczęło się od przepychanki: ACTA w Parlamencie Europejskim: tezy z debaty w procedurze O-0026/2010, ACTA: 663 eurodeputowanych za przyjęciem Rezolucji Parlamentu Europejskiego, 13 przeciw, 16 nieobecnych, potem we wrześniu: Deklaracja WD12 w sprawie ACTA zyskała większość w Parlamencie Europejskim. Czyli tu też jeszcze nie było decyzji na rzecz ACTA. To, o czym mówił wczoraj komisarz De Gucht, opisałem w tekście Parlament Europejski: "ACTA narzędziem do zwiększania skuteczności obowiązujących norm".

Mamy kryzys systemu politycznego (por. Trzy "komitety", czyli elementy konstruktywnej agendy dla "postpolitycznego społeczeństwa informacyjnego"). Parlamentarzyści - posługując się nawiązaniem do art. 4 Konstytucji RP: przedstawiciele Narodu, być może jednocześnie przyszli kandydaci do parlamentów, wydają się zachowywać w taki sposób, jakby mówili (nie wprost, tylko sposobem zachowania): właściwie, to my nie na wszystkim się znamy i nie mamy wyrobionego zdania w ważnych kwestiach społecznych, ale wybierzcie nas, a my się będziemy wsłuchiwać w wasz głos; Może nawet czasem coś usłyszymy, a może nawet zrozumiemy. Przedstawiciel Narodu, który podejmuje decyzje w imieniu innych, to taki zawód, rozumiecie. Nie chcielibyśmy przecież, by wszyscy naraz mówili, jak ma być, bo powstałby wielki bałagan. Parlament to takie społeczeństwo w soczewce. A społeczeństwo - jako całość - nie ma wszak wyrobionego zdania we wszystkich kwestiach.

W kampanii wyborczej kandydaci nie deklarują zwykle swoich poglądów na temat przyszłości społeczeństwa informacyjnego. Być może czasem ich stanowiska da się porównać do tych tekstów z deklaracji, rezolucji, z takim trudem wynegocjowanych preambuł do dyrektyw i rozporządzeń europejskich, gdzie wymienia się wszystkie wartości, jako bardzo ważne. Również te, których w istocie nie da się ze sobą pogodzić. Jesteśmy za, a nawet przeciw. Uważamy, że należy chronić prywatność, ale państwa członkowskie muszą mieć narzędzia do ścigania terrorystów, a dlatego muszą móc kontrolować wszystkich obywateli - wierzymy, że będą to robić z umiarem, "bo prywatność". Uważamy, że należy zapewnić pełny i nieskrępowany dostęp do dóbr kultury, ale uważamy, że należy zwiększyć ochronę "intelektualnych" praw wyłącznych przysługujących twórcom. To przecież niemal własność.

Pewnie tego typu "giętka strategia" może przynieść oczekiwane przez kandydatów rezultaty wyborcze (a to zdaje się być najważniejsze), jednak z czasem - jak przypuszczam - pojawią się konkurujące ze sobą programy dotyczące wizji globalnego społeczeństwa nazywanego informacyjnym.

Uważam, że w "społeczeństwie informacyjnym" informacja otacza nas dookoła, jest wszechobecna i nie da się jej utrzymać w jakichś ryzach. W "informacyjnym społeczeństwie" nie ma miejsca na tajemnice, monopole informacyjne własności intelektualnej, cenzurę, blokady treści, DRM-y. Nie da się też w takim społeczeństwie walczyć ze spamem, naruszeniami prywatności, etc. Po prostu pełne społeczeństwo informacyjne to stan, w którym informacja, niczym woda spływająca w najniższe możliwe miejsce, przeciska się wszelkimi dostępnymi lukami technicznie rozumianych środków społecznego przekazu. Nie da się kontrolować wszystkich luk, nie da się mieć władzy nad informacją.

Przykładem tego, że brak możliwości pełnej kontroli nad informacją (kopią) w świecie cyfrowym trafia już do orzecznictwa, jest wczorajszy wyrok Trybunału Sprawiedliwości w sprawie C-128/11. Trybunał stwierdził, że autor oprogramowania nie może sprzeciwić się odsprzedaży swych „używanych” licencji umożliwiających korzystanie z jego pobranych z Internetu programów, a jednocześnie, że wyłączne prawo do rozpowszechniania kopii programu komputerowego objętej taką licencją zostaje wyczerpane wraz z jej pierwszą sprzedażą. To może zaniepokoić tych wszystkich, którzy chcieliby widzieć możliwość kontrolowania życia każdej informacji (cyfrowej kopii).

Problem pośredników dotyka też media. Po co mam czekać, aż dziennikarz napisze mi, jaki jest wynik dzisiejszego głosowania nad ACTA, skoro mogę śledzić obrady u źródła, w szczególności przez transmisje z obrad Parlamentu Europejskiego? Jest coraz mniej miejsca dla pośredników, a więc - być może - stopniowo odpadają kolejne biznesowe uzasadnienia, dla których powstały zbywalne prawa własności intelektualnej. A i sami politycy chętnie obchodzą dziś media i starają się wykorzystywać bezpośrednie kanały dotarcia do wyborców. Za nimi idą też instytucje, które - czasem z pogwałceniem zasad legalizmu i praworządności - przecierają sobie kanały informacyjne siejąc po Twitterze czy Facebooku. Ostatnio w Parlamencie Europejskim uruchomiono Newshub, czyli narzędzie do śledzenia "na bieżąco wydarzeń w Parlamencie Europejskim", by można było "wiedzieć wszystko o pracy jego 754 deputowanych, 7 grup politycznych i przewodniczącego". Czy rzeczywiście wszystko, czy tylko to, co będą chcieli sami powiedzieć?

Re-use publicznych danych to nie tylko prawo gospodarcze, jak niektórzy chcą to przedstawiać. Re-use informacji publicznych to również narzędzie kontroli społecznej, z którego mogą korzystać obywatele - sami, lub zrzeszeni w organizacje pozarządowe. Narzędzie, które znajduje się poza kontrolą mediów i poza kontrolą samych zainteresowanych aktorów życia publicznego. Ale czasem administracja publiczna zazdrośnie strzeże swojego zasobu informacji. Nie chce się dzielić. Być może rzeczywiście boi się o swoją infrastrukturę i troszczy się, by każdy obywatel miał do niej dostęp, a może po prostu obawia się, że własna analiza przejętych od państwa danych może doprowadzić do niewygodnych wniosków, albo wyostrzyć - na podstawie rzetelnych danych - to, co mogłoby pozostawać za mgłą, albo zanurzone w mętnej wodzie. Poza wszystkim zgoda na ponowne przetwarzanie informacji publicznych, które - jeśli są materiałami urzędowymi - nie są objęte prawem autorskim (i - jak uważam - nie są też chronione sui generis przepisami o ochronie baz danych), powoduje, że znika możliwość robienia sobie z urzędowych publikatorów swoistych sklepików z informacjami. A kołderka budżetowa jest krótka. To taka fajna koncepcja, by mając faktyczną kontrolę nad udostępnieniem/nieudostępnianiem informacji przykręcać do beczki z publicznymi danymi jakiś kranik. Odkręcimy za kilka euro, tylko nam musisz zapłacić poza tym, co już płacisz w podatkach...

Być może zatem kandydaci na reprezentantów społeczeństwa będą musieli kiedyś powiedzieć, że nie zgadzają się na społeczeństwo informacyjne. Że wcale nie chcą budować takiego społeczeństwa. Że są za ograniczeniem możliwości obiegu informacji. I będą musieli wymieniać: ochronę dzieci, ochronę prywatności, ochronę monopolu prawnoautorskiego. "Bo musimy chronić miejsca pracy" (pośredników - trzeba tu dodać). "Bo państwo powinno móc z dodatkowych źródeł finansować udostępnianie danych w ramach re-use". A ich konkurenci polityczni będą zabiegali o inną grupę wyborców i powiedzą: my jesteśmy za zniesieniem prawa autorskiego, praw własności przemysłowej. Każdy twórca niech sam zarabia na swojej twórczości, a innowator na swoich wynalazkach. Koncentracja praw wyłącznych wobec chronionych przez współczesne systemy wolności pozyskiwania i rozpowszechniania informacji, nie jest OK. Uważamy, mogą powiedzieć jak twórca Facebooka, że prywatności nie ma co chronić. Powiedzą: ważny jest dostęp do informacji publicznej, a osoba, która ujawnia nieprawidłowości, chociaż była zobowiązana do zachowania tajemnicy, jednak nie powinna ponosić odpowiedzialności za takie jej złamanie (por. Proponowane ograniczenie prawa do informacji a pytanie praktyczne dot. whistleblowerów). Powiedzą może też, że należy dyskutować o tym, w jakich sferach państwo może działać, a w jakich nie może. Postawią pytania o zakres "zadań publicznych", dopuszczalnych ram ich realizowania i o to, w jaki sposób prawodawca powinien zapewnić ich finansowanie.

Pojawią się wówczas programy i wizje świata. Już się pojawiają. Tacy Piraci, którzy mają dwa miejsca w Parlamencie Europejskim nie wzięli się tam przecież znikąd. Ktoś na nich głosował i zrobił to z jakiegoś powodu, chociaż Piraci nie potrafią jeszcze formułować odpowiedzi na pytania cywilizacyjne, jak starzenie się społeczeństwa, prawo pracy, czy w innych, pozainformacyjnych kwestiach. Być może przerodzi się w ruch masowy, niczym partia komunistyczna reprezentująca - przynajmniej tak to "sprzedawano" - szerokie masy robotnicze w erze rewolucji przemysłowej XIX w. Jako ruch mas pewnie będzie potrafiła szybko znaleźć odpowiedź na pytania dot. tego, o czym dziś w Parlamencie Europejskim (debata o prezydencji cypryjskiej) powiedziano, że są pieniądze na ratowanie globalnych banków, a nie ma dla zwykłych ludzi. Pojawią się zaraz inni, którzy również będą się odnosili do problemu obiegu informacji w społeczeństwie informacyjnym, ale będą stali w opozycji do Piratów. Być może kolejnym etapem rozwoju systemów społeczno-gospodarczych będzie informacyjny feudalizm (por. Nie każdego stać na osobistą wolność - społeczeństwo informacyjne w stadium feudalizacji?).

To, co się dzisiaj stało w Parlamencie Europejskim, decyzja w sprawie ACTA, nie jest przejawem określonej wizji świata parlamentarzystów. To działanie pod wpływem lobby i pod wpływem strachu. Z jednej strony silne naciski grup interesów, które zabiegają o silniejszą ochronę tego, co już wywalczyli (a więc modeli biznesowych z XIX wieku, którym zagraża "społeczeństwo informacyjne" bez tych wszystkich barier i monopoli informacyjnych, bez praw wyłącznych). Z drugiej strony lobby aktywistów, którzy potrafili przestraszyć deputowanych. Czego się przestraszyli? Pewnie tego, że nie rozumieją internetu, że nie spodziewali się, że dzięki nowym i wciąż rozwijającym się środkom społecznego przekazu ludzie mogą się skrzyknąć, a nawet przekonać się nawzajem, by wyjść na ulicę przy -22 stopniach Celcjusza i głosząc hasła (o! biedni politycy, którzy musieli zmusić się do ich racjonalnych interpretacji!) w stylu "Gites, Majonez" skandowali "Kto nie skacze, ten za ACTA, hop, hop, hop". Ja dziś jedynie mogę zapisać w pamiętniku, że przed zamieszkami z początku roku sygnalizowałem tu kolegom, że "kto nie skacze" będzie niebawem leitmotivem nadchodzących zdarzeń. Opublikowany w tym serwisie tekst pt. ACTA: sukces polskiej prezydencji, Polska podpisze umowę 26 stycznia w Tokio, z którego wielu mogło dowiedzieć się, że rząd postanowił jednak podpisać ACTA, chociaż wcześniej deklarował w rozmowach z nami ("Grupa Dialog", która pojawiła się po zatrzymaniu rządu proponującego Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych), że będzie się konsultował, przeczytano 82 tysiące razy. Ale to dziś jest mało istotne.

Rysunek - ludzik trzymający maskę mówi: jeśli nie można zwalczyć rewolucji, trzeba stanąć na jej czeleWażniejsze będzie to, kto i jak będzie kandydował w kolejnych wyborach. Milcząca zwykle masa ludzi potrafiła się zmobilizować i niejako zmusić "przedstawicieli Narodu", by nie poddawali się tak łatwo grze finansowych interesów (kasa rządzi światem) w ciałach wybieralnych, a decydujących. To prawdopodobnie sprowokuje tych, którzy zdecydują się w kolejnych wyborach pewne nowe hasła wypisać na sztandarach kampanii wyborczych. Tego też przestraszyli się - jak przypuszczam - dzisiejsi parlamentarzyści. Jeśli nie da się zwalczyć rewolucji, to trzeba stanąć na jej czele. W przeciwnym wypadku tłum zmiecie dzisiejszych liderów i zastąpi ich innymi. Główna wada takiej sytuacji - z perspektywy zmiatanych niemających własnego programu - to to, że to ich zmiatają. Jak się nie dać zmieść? Mając możliwość zawczasu stanięcia na czele rewolucji trzeba zabezpieczyć sobie miejsce w dyskusji odbywającej się w nowym paradygmacie.

Gdzie tu jest problem dla demokracji? Być może taki, że obywatele wyposażeni w demokratyzujące się (już nie tylko instytucjonalne) środki społecznego komunikowania się mogą chcieć kontrolować "przedstawicieli" również w czasie między wyborami. Mogą nawet chcieć (dla wielu to koszmarna wizja) wyrugować pośredników z równania demokratycznego. Mogą powiedzieć: no, fajnie, że chcecie nas reprezentować, ale potrafimy dziś reprezentować się sami, zatem nie jesteście nam do niczego potrzebni (tu aż się prosi, by - dla utrzymania status quo - nieco ograniczyć możliwość wymiany informacji między poszczególnymi ludźmi, albo przynajmniej trochę tą wymianę myśli pokontrolować).

Piewcy demokracji bezpośredniej mogą tak powiedzieć. Tylko, że taka bezpośrednia możliwość wyrażania opinii obywateli w procesie decyzyjnym nie uda się bez pełnego dostępu do informacji publicznej. Nie uda się, bez mechanizmów ujawniających wszystkie zainteresowane danym rozwiązaniem siły. Bez nazywania tych sił, wektorów interesów. Nie uda się, bez społeczeństwa, które będzie potrafiło właściwie określać jakie tezy padające w dyskusji to manipulacje. Tłum podatny jest na manipulacje. Ale może ludzkość wykształci w sobie taki mechanizm, który będzie podpowiadał jednostkom (albo zespołom jednostek), co manipulacją jest, a co nie. Podobnie, jak wykształciły się ułożone w odpowiedni sposób oczy u drapieżników (z przodu czaszki i osadzone tak, by dało się bardziej precyzyjnie określać odległość do uciekającego celu), lub u ich ofiar (ułożone po bokach, by łatwiej dostrzegać zagrożenie). Być może kiedyś ludzkość wykształci w sobie też mechanizmy wczesnego ostrzegania przed manipulacją informacją, jak wykształciła w sobie mechanizmy reagowania na kolor czerwony, lub na to, że jakiś obiekt szybko się do nas zbliża. Tym się zajmuje "edukacja medialna" (por. Co ja paczę: propozycja katalogu kompetencji medialnych i informacyjnych). Ale do takiego poziomu edukacji medialnej jeszcze daleka droga na ścieżce ewolucji. Poza tym społeczny dowód słuszności też przecież da się shakować. Wiedzą o tym dzisiejsi marketerzy. Politycy opanowali dość dobrze "przykrywanie" jednych tematów innymi...

Na razie w dyskusji całkiem dobrze mają się argumenty takie, jak te, które padały we wczorajszej debacie. Trzeba chronić ludzi przed podróbkami leków, ponieważ to zagraża zdrowiu i życiu. Niby nic w tym nadzwyczajnego, ale przecież nie chodzi tu o podrobienie, a o ochronę monopolu na produkcję i dystrybucję. Jeśli niepowodujący zagrożenia zdrowia lek byłby "podrobiony" idealnie, a więc w istocie skopiowany "jeden do jednego", to - podobnie jak "oryginalny" lek nie powodowałby zagrożenia zdrowia. Ale w tej dyskusji stosuje się skrót myślowy - tylko "legalni producenci oryginalnych leków" produkują je w taki sposób, że możemy przypuszczać, że nie będą one zagrażały zdrowiu. Podróbki w tym przypadku, to nie podróbki, tylko produkty, które udają leki, ale nie są ich kopiami, a jedynie np. korzystają z oznaczeń sugerujących, że dany produkt nie będzie zagrażał zdrowiu (np. korzystają ze znaków towarowych producentów produktów, które przechodzą przez jakieś badania, są poddani regulatorowi rynku). Czy prawo własności przemysłowej chroni przed zagrożeniem zdrowia? Niekoniecznie. Nie prawo autorskie czy prawo własności przemysłowej powinno być tu narzędziem do wycofywania takich produktów z rynku, a takie narzędzia, których zadaniem jest ochrona konsumentów przed produktami szkodliwymi dla zdrowia. Skrót myślowy sugeruje, że "legalni producenci leków" produkują na rynek produkty zdrowe. I stosowanie takiego skrótu myślowego może jeszcze dziś wyłączyć krytyczne myślenie tłumu. Ale - jak się wydaje - część tłumu potrafi też myśleć samodzielnie i dostrzega już pewne manipulacje, które pojawiają się w publicznej debacie. Na przykład zadają sobie pytanie: w jaki sposób monopol informacyjny ("własność intelektualna") ma stymulować kreatywność i innowacje, skoro innowacja polega na dodawaniu od siebie do czegoś, co ktoś inny zrobił. Zatem jeśli ktoś próbuje zrzucić innowatorów ze swoich barków dla utrzymania się dłużej na szczycie piramidy społecznego łańcucha pokarmowego (a robi to m.in. wprowadzając i utwierdzając monopole informacyjne), to karły nie staną na ramionach gigantów (którzy przecież przed chwilą sami byli karłami stojącymi na czyichś ramionach).

Manipulację można schować też w nadmiarze informacji. Wcale nie jest powiedziane, że przepisy proponowane w ACTA i cały zamysł stojący za tą propozycją, nie zostanie teraz wprowadzony po kawałeczku w różnych innych przepisach procedowanych w Unii Europejskiej. A obywatele zmobilizowali się wokół ACTA - hasła symbolu, ale może nie będa obserwować wszystkich działań prawodawcy. Kto dziś potrafi zrozumieć, o co chodzi z Jednolitym Systemie Patentowym, nad którym również dziś Parlament Europejski się będzie pochylał, ale przeciwko takim rozwiązaniom (chociaż ściśle wiążących się z regulacjami proponowanymi w ACTA) jakoś nikt nie skakał na ulicy w mrozie. Animatorzy publicznej dyskusji (ci, którzy kładą na stole i kontrolują agendę takiej dyskusji) dobrze wiedzą, że mobilizacja mas nie może trwać wiecznie, że ludzie nie rozumieją złożoności systemu prawnego (w tym procedur tworzenia prawa), że skuteczne są nadal gry "w trzy karty" z obywatelami. Poza wszystkim przecież nie każdy chce się interesować procesem legislacyjnym. Niektórzy - jak Vimes ze Świata Dysku Terrego Pratchetta - wolą walczyć o jajko na twardo, nie zaś o Prawdę, Sprawiedliwość, czy Wolność.

Nadmiar informacji, brak szerokiego rozumienia skomplikowanych procedur legislacyjnych, brak możliwości interesowania się wszystkimi wątkami legislacyjnymi, trudność utrzymywania pełnej mobilizacji mas, wobec determinacji dzierżycieli agendy... Idealne warunki, by - skoro nie udało się wejść przez komin, to wejść zwyczajnie, drzwiami. Być może właśnie temu może służyć konsekwentne parcie Komisji, by projekt ACTA był zbadany przez Trybunał niezależnie od decyzji politycznej Parlamentu Europejskiego. Jeśli okazałoby się, że propozycje ACTA nie są z traktatami sprzeczne, to byłaby droga do tego, by cierpliwi położyli na stole kolejny pakiet przepisów, którym będzie się zajmował już Parlament Europejski w innym składzie, a nazwa takiego rozwiązania nie będzie już w żaden sposób kojarzyła się z ACTA.

Rysunek: dwie osoby siedzą pod parasolem i jedna mówi: Musimy jakoś przekonać ludzi, że obserwowanie naszej pracy to nadużycie prawa do informacji publicznejMniejsza z tym. Głosowanie nad ACTA coś dziś pokazało. Każdy pewnie będzie wyciągał teraz swoje własne wnioski. Mój jest taki, że trzeba poważnie pomyśleć o gwarancjach dostępu do informacji publicznej, gdyż od początku tej dyskusji stałem na stanowisku, że ACTA należy odrzucić nie dlatego, co w tej umowie międzynarodowej jest (groźnego, niejasnego, poddającego się różnym interpretacjom), a dlatego, w jakim trybie ta umowa międzynarodowa była położona na stole decyzyjnym. A położona była ponad głowami obywateli.

Świat się globalizuje. Wobec tego należy na poważnie rozmawiać też o tym, w jaki sposób powinny zapadać decyzje w imieniu milionów (miliardów?) obywateli na całej Ziemi. Zanim powstanie globalny system polityczny dyskusja pewnie będzie musiała dotyczyć wzajemnego ułożenia relacji między poszczególnymi instytucjami politycznymi w systemach "regionalnych". W Europie taka dyskusja musi obejmować wzajemne relacje między Komisją, Radą, Parlamentem Europejskim. Musi też odpowiedzieć na pytania o rolę parlamentów krajowych, krajowego systemu wymiaru sprawiedliwości. To pytania o istnienie narodu i narodowej racji stanu. To pytania o suwerenność w granicach państw. Być może budując globalne społeczeństwo informacyjne będziemy musieli pogodzić się z tym, że takie pojęcia jak suwerenność państwa, jak naród i racja stanu, nie będą miały już dłużej racji bytu. I pytania o stosunek do tych problemów będą zadawane kandydatom na przedstawicieli obywateli. I będą zadawane w kolejnych kampaniach wyborczych. Będą zadawane coraz bardziej natarczywie i masa ludzka będzie domagała się coraz bardziej precyzyjnych odpowiedzi.

To nie będą proste wybory. Bo jeśli prawdą jest teza, że "w globalnej wiosce może działać tylko jeden kowal", to myśl stojąca za taką tezą musi mieć też swój odpowiednik w globalnym systemie politycznym. Czy można sobie wyobrazić taki globalny system, w którym rządzi większość, a mniejszość składa się z trzech lub więcej miliardów ludzi? Czy nie będzie to rodziło konfliktów zbrojnych, rozwarstwienia społeczeństwa, w tym zamykania się dysponującej władzą polityczną części tego społeczeństwa w "gettach bezpieczeństwa"? Czy nie grozi nam ewolucja, w której wyniku - niczym w "Wehikule czasu" Herberta George'a Wellsa - ludzkość podzieli się na Morloków i Elojów?

ACTA to preludium do czegoś znacznie większego i o bardziej dramatycznym przebiegu. Historia dzieje się na naszych oczach. Historia dzieje się coraz szybciej. Ja sam nie dożyję chyba jednak czasów, w których konsekwencje dzisiejszych dni będą już jasne i podatne na analizy historyków.

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

Dziś bez patentów

VaGla's picture

PE: "Pakiet patentowy" odesłany do komisji: Debata nad scentralizowanym sądem patentowym została w ostatniej chwili skreślona z porządku obrad trwającej w Strasburgu sesji PE. Decyzję podjęto z powodu „sugestii” Rady Europejskiej, postulującej usunięcie artykułów 6-8 z regulaminu sądu.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

"Czy można sobie wyobrazić

"Czy można sobie wyobrazić taki globalny system, w którym rządzi większość, a mniejszość składa się z trzech lub więcej miliardów ludzi?" - myślę że to nie to "jest na rzeczy" choć w dłuższej perspektywie czasu - zapewne może być (w istocie jednak uważam taki scenariusz za nierealizowalny).

Problemem globalizacji gospodarki jest centralizacja zarządzania i co za tym idzie - zysków. Ponieważ o globalnych strategiach korporacji - decyduje na ogół centralny zarząd - jest to prosty wynik niedemokratycznej struktury rządzenia firmami. Jednocześnie trudno sobie wyobrazić zmianę tego paradygmatu i demokratyzację zarządzania (i znowu nie chodzi tu o kwestie biznesowe, ale o "władzę" W demokracji nie ma sprzecznego z biznesem - a przynajmniej być nie musi - tego typu działalność ma miejsce w krajach od których deklarujemy że chcemy się uczyć - a jak to jest każdy wie - http://en.wikipedia.org/wiki/The_Co-operative_Group).

Z kilku prac o których słyszałem (lub które czytałem) a dotyczących tzw. analiz sieci bezskalowych (które służą do modelowania np. powiązań w gospodarce rynkowej) wynikałoby że taka sytuacja jest nieunikniona. Komuś kto myślałby że gospodarka globalna jest "szalenie olbrzymia i rozproszona przez co stabilna i niemożliwa do kontrolowania" do myślenia powinna dać np. ta praca: http://j-node.blogspot.com/2011/10/network-of-global-corporate-control.html te rozważania nie mają nic wspólnego z "spiskową teorią dziejów" - jednak trzeba sobie zadać pytanie - jak jest realizowana "rynkowa strona rynku" jeśli 80% przepływów finansowych na świecie realizuje się przez 737 "agentów", a 38 % z tej wielkości - 147 "agentów"? 147 firm to około 300 szefów zarządów. Ile uścisków ręki trzeba by uzgodnić ich zachowania jeśli na świecie wystarczy 6 by dotrzeć absolutnie do każdego?

W mojej ocenie stan taki nie jest przypadkiem. Jeśli system ekonomiczny pozwala na niekontrolowane wymiany gospodarcze, prędzej czy później dochodzi w nim do przemiany fazowej i pewna niewielka ilość aktorów (powiedzmy przysłowiowe 20% choć lepiej byłoby powiedzie 1%...) skupia większość przepływu w takiej sieci (99% ?). Wynika z tego że rynek niekontrolowany - laisez-faire w nieunikniony sposób prowadzi do oligopolu. Wynalazkiem lat 90-tych jest neoliberalizm na skalę globalną - a każdy kto zadał sobie trud by zrozumieć znaczenie tej ideologii (bo o niczym innym niż o ideologi tu nie mówimy), wie że jest to konserwatyzm działający w imieniu posiadaczy własności prywatnej. Głosi i realizuje on zasady konkurencji biznesowej o tyle tylko o ile jest to w interesie największych gracz rynkowych (a zwykle jest - większy w ekonomii może więcej - zawsze). Sprawy wokół ACTA itp jasno wskazują że nikt nie zamierza stosować zasad laisez-faire wtedy kiedy oznaczałoby to zwiększony wysiłek, konieczność wykonania inwestycji czy utratę pozycji rynkowej. O ile zatem neoliberalizm w pierwotnej wersji można by wiązać z jakąś filozofią rynkową (Hayek? co charakterystyczne nie nazywał się neoliberałem ale chciał by mówić o nim że jest old-Whigiem. Różnica jest znacząca...) otyle obecnie to jedynie mydlenie oczu i starania - jak tak pokierować biegiem rzeczy (bynajmniej nie przez działania stricte rynkowe ale raczej lobbying, prawodawstwo, bariery celne, koncesje, certyfikaty, patenty i inne) by wyszło na "nasze" przy czym "my" to oczywiście ci którzy mają dostęp do władzy - a więc zwykle "złe" korporacje. Oczywiście te "złe korporacje" to tylko przykład "czarnego luda" - np. w Polsce każda partia ma dosyć wąsko określoną klientelę biznesową i jej politycy (czasem personalnie się niecierpiący i wyznający - o ile politycy w Polsce mają jakiekolwiek poglądy - jakieś przeciwstawne zasady) dbają o interesy owej klienteli. Klientela zaś nie musi być kojarzona z "złą korporacją" bo czasem są to po prostu np. "browary" - które w Polsce skutecznie blokują możliwość produkcji cydru http://pieniadze.gazeta.pl/Kupujemy/1,124630,11664006,Cydr_stanie_sie_w_Polsce_przebojem__Na_przeszkodzie.html (napój niskoalkoholowy z jabłek http://pl.wikipedia.org/wiki/Cydr) a takich przykładów są setki.

Wobec takiej perspektywy jedyna forma globalizacji jaką jestem w stanie sobie wyobrazić - to pogłębiający się feudalizm - czyli władza prywatna - w postaci rozmaitych ulg, klauzuli uprzywilejowania (jak dla UEFA) i ordynacji - dla firm prywatnych. Państwo zbywa na rzecz wielkich podmiotów prywatnych (bo tylko one w pewnej skali s,a beneficjentami, a w mniejszych skalach płotki się nie liczą) pewnych prerogatyw. Kto wie - może jedynym powodem dla powstania "jednolitego sądu patentowego w UE" jest fakt że w Stanach w stosownych departamentach/firmach prywatnych nie ma ludzi mówiących po polsku, słowacku,czesku, łotewsku itp.? Jak wiemy - nie było w CIA ludzi mówiących w Urdu - mimo że dla USA znajomość tego języka była bardzo ważna w pewnym momencie "wojny z terrorem". Język - zwłaszcza specjalistyczny - poznaje się latami. Dla biznesu - możliwość zrezygnowania z rozpoznawania prawa lokalnego - jest wielkim ułatwieniem. Zupełnie innymi kwalifikacjami musi wykazywać się prawnik który opiniuje trypowe umowy w Polskim oddziale firmy, a innymi (i inną pensją) ten które toczy batalie opierając się na kruczkach prawnych w sądzie. W oddziałach firm nie ma często decyzyjnego działu IT, nie ma projektantów, nie ma szefów marketingu, specjalistów od produkcji - są ledwie ich dyspozycyjne namiastki o dietetycznych kompetencjach (w zasadzie sprowadzających się wyłącznie do pozwolenia na nieograniczoną redukcję kosztów). Projektowane zmiany - idą więc z duchem czasu i są bardzo atrakcyjne dla firm które zwyczajnie chcą rozwiązać sprawy w jednym okienku w 1 godzinę. Konkretnym - w Brukseli o 11:00-11:15.

A dla zwykłych obywateli? Jak zgłosić reklamację do Google/Facebooka? Próbował kiedyś ktoś z Was? Nawet firmy posiadające okienko w mieście mają specjalne programy zniechęcające do składania zasadnych zażaleń (np. Tauron/Enion miał specjalne procedury utrudniające złożeni reklamacji w 2010roku podczas przerwy w dostawie prądu w zimie która dotknęła coś 15 tysięcy mieszkańców miejscowości pod Krakowem. Ludzi odsyłano do oddziałów w Częstochowie i Krakowie tak że nie wiadomo było co i gdzie trzeba zgłosić.)

Przeciwstawną tendencją jest oczywiście - w znaczącym stopniu wynikająca z obniżki kosztów - cyfryzacja - która ułatwia dostęp do informacji i zwiększa szanse na demokratyczną kontrolę sprawowania władzy i procesu decyzyjnego. Czy jednak rozproszone i bezpostaciowe społeczeństwo jest w stanie kontrolować władzę? Myślę że nie. Wydaje mi się że jedynym rozwiązaniem jest pośrednik w kontrolowaniu - rożne NGO, Aktywiści. Tak długo jak długo udaje im si,e pełnić taką rolę - urastają do kluczowego elementu "nowej cyfrowej demokracji". Prasa, media - wobec rozrywkowego charakteru przedsięwzięć które wykonuje - a który to charakter zdominował cały ten biznes - odchodzi od roli 4-tej władzy. Prasa nie tylko nie da rady (koszty!!) ale nawet nie che (koszty!!) pełnić roli owego pośrednika. Tu konieczne są zaangażowane ideolo jednostki. Może czas myśleć o nowych kierunkach studiów na uniwersytetach - "kontroler społeczny"?

Powtarzanie głosowań aż

Powtarzanie głosowań aż do skutku to nowa moda, pokazująca, że demokracja jest coraz bardziej fasadowa. Rzeczpospolita w XVIIIw jako wzorzec ustrojowy UE?
2. Jakie są postulaty promotorów ACTA? Ponoć szły jeszcze dalej ale ciężko dotrzeć do nich?

"demokracja jest coraz

"demokracja jest coraz bardziej fasadowa." - jak nie ma być fasadowa, skoro jak świat światem bogactwo zawsze oznaczało władzę, a obecna koncentracja bogactwa jest bodaj największa w historii ludzkości. Bez egalitarnego co do założeń społeczeństwa nie ma co marzyć o funkcjonującej demokracji. To jest warunek konieczny - demokracja zakłada, że każdy głos jest wart tyle samo - co oznacza że zawsze demokratyczne działania będą w interesie większości. Jeśli ten interes tkwi w sprzeczności z interesami władzy (a tą posiadają bogacze jak świat światem) to jest to nieusuwalna sprzeczność którą rozwiązać da się tylko jak w w Szwecji czy Finlandki - przez dużą mobilność społeczną i egalitaryzm.

Warto spojrzeć jak wygląda mobilność społeczna w USA od lat 90-tych. Z roku na rok spada. Kariera od pucybuta do szefa banków w stanach staje się bajką dla dzieci od co najmniej 20 lat... Wystarczy popatrzeć na same koszty uzyskania wykształcenia.

Jednak TAK dla ACTA

Jak się okazuje umowa ACTA była umową zawierającą wady interpretacyjne. Takie zdanie ma min. Zdrojewski. Domyślam się, że właśnie te wady interpretacyjne doprowadziły do błędnych interpretacji wszystkich tych, którzy protestowali przeciwko podpisaniu umowy i tych, którzy poświęcili czas na jej analizę (wprowadzona w błąd i wykorzystana opinia publiczna).

Urzędujący minister jednego z państw UE komentuje decyzję PE. Ciekaw jestem jak to wpłynie na wizerunek Polski w innych krajach UE, zwłaszcza tych, które uległy wadom interpretacyjnym umowy ACTA, na tyle wcześnie aby w ogóle jej nie podpisywać.

"Bogdan Zdrojewski nie zmienił swojego zdania w sprawie umowy ACTA, mimo że projekt został odrzucony w PE oraz przez większość krajów na świecie"
Czyli znamy już stanowisko rządu w sprawie ACTA, bo minister, zwłaszcza publicznie, nie wygłasza prywatnych opinii.

http://tvp.info/informacje/polska/odrzucenie-acta-to-wylanie-dziecka-z-kapiela/7915089

Od dawana twierdzę że minimum jakiego powinno się oczekwiać...

w sprawie ACTA to dymisja Zdrojewskiego (choć uważam że nawet dymisja premiera byłaby w zasadzie zasadna)....

dymisji Zdrojewskiego nie będzie

Chyba skończy się na odejściu dyrektora departamentu. Oczywiście dostał posadę w biznesie, który forsował ACTA. Dla ministra pewnie nie mają posady.

ACTA wraca !!

http://boingboing.net/2012/07/09/acta-is-back-leaked-docs-show.html

A tu źródło:

VaGla's picture

ACTA Lives: How the EU & Canada Are Using CETA as Backdoor Mechanism To Revive ACTA
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>