Archiwum - Mar 30, 2011

Branie udziału w publicznej dyskusji o procesie legislacyjnym może być ryzykowne

Wiem, nie ułatwiam nikomu sprawy, ale przypominam raz jeszcze: nie można wierzyć w ani jedno moje słowo. Sygnalizowałem to nie raz i nie dwa i będę sygnalizował nadal. W debacie publicznej stoję na stanowisku, że należy dotrzeć do źródła informacji, że należy myśleć samodzielnie. W dyskusji na temat edukacji medialnej zwracam uwagę na formy manipulacji informacją. W dyskusji o legislacji w Polsce i w UE zwracam uwagę na konieczność stworzenia skutecznych mechanizmów konsultacji społecznych, na zwiększenie przejrzystości procesu stanowienia prawa, na to, by projektowane przepisy były przygotowane w sposób spójny i aby projekty miały rzetelne uzasadnienia (m.in. aby projektodawcy odnosili się do uwag zgłaszanych w procesie konsultacji) wraz rzetelnie przygotowanymi ocenami skutków regulacji. Biorąc udział w publicznej dyskusji zabiegam również o pełniejszy dostęp do informacji publicznej oraz o pełniejszą realizację "demokracji partycypacyjnej", czyli - jak mogliby chcieć niektórzy - o "społeczeństwo obywatelskie". W tym serwisie staram się ujawniać wszelkie moje afiliacje, które mogą być istotne dla dyskusji, w których biorę udział. Biorąc udział w dyskusji publicznej może jednak naruszam prawo?

Po odrzuceniu ugody w sprawie Google Book Search trwa dyskusja o aksjologii prawa autorskiego

Kilka dni temu media informowały, że amerykański sąd nie zgodził się na warunki ugody zawartej między Google a wydawcami w sprawie, która dotyczyła Google Book Search i skanowania książek. Ugodę tą komentowałem wcześniej w takich tekstach, jak O tym, że nieważne jest stanowisko autorów książek, gdy chodzi o dostęp do rynku, czy Projekt Google Book Search zderzył się z Europą. Fakt braku sądowej akceptacji ugody nie kończy sprawy.

W sprawie komiksu na Facebooku kibicuję sędziemu

"Jeżeli stwierdzenie okoliczności mających istotne znaczenie dla rozstrzygnięcia sprawy wymaga wiadomości specjalnych, zasięga się opinii biegłego albo biegłych" - stwierdza Kodeks Postępowania Karnego. Sędzia nie musi korzystać z internetu, sędzia nie musi korzystać z konkretnego serwisu internetowego. Ja sam nie mam pojęcia, jaka jest różnica miedzy znaczeniem pojęć "serwis internetowy", "blog", "portal", "wortal". I chociaż dziennikarze nazywają mnie czasem "blogerem", to ja się za blogera nie uważam. A piszę to wszystko, ponieważ rozpoczął się właśnie proces, w którym były burmistrz oskarża o zniesławienia lokalnego aptekarza. Zdaniem oskarżenia do zniesławienia miało dojść za pośrednictwem serwisu Facebook. Wedle relacji mediów - obrona podnosi, że "włamano się na profil". I sędzia ma kłopot. I ja też miałbym kłopot, chociaż jestem webmasterem od 14 lat.