Internetowe dziennikarstwo jest trendy!

Dziennikarstwo internetowe, Leszek Olszański, okładkaNa rynku ukazała się książka autorstwa Leszka Olszańskiego, zatytułowana "Dziennikarstwo internetowe". Ta dziedzina zyskuje sobie ostatnimi czasy sporą popularność. Na różnych wyższych uczelniach pojawiają się kursy akademickie jej poświęcone, a i ja sam miałem przyjemność prowadzić zajęcia w ramach takiego kursu w Łazarskim. Dlatego postanowiłem napisać kilka słów komentarza do dzieła, które właśnie miałem okazję przeczytać...

Jak sądzę - w każdej tradycyjnej dziedzinie brakuje literatury, która zauważałaby zjawisko internetu. Dlatego z radością przywitałem informację, że pojawiła się książka, która ten internet dostrzega w dziennikarstwie (i wcześniej badacze zajmowali się tym zajwiskiem, ale jakoś nie poświęcali internetowi całego opracowania). Internet w Polsce ma kilkanaście lat, tak więc nie mógł obrosnąć jeszcze zbyt dużą praktyką, trzeba też pamiętać, że medium to wciąż się zmienia. Ja sam zaczynałem w czasach, gdy w CIUW (Centrum Informatyczne Uniwersytetu Warszawskiego) przeglądarki www należały do rzadkości, a zasoby Sieci przeglądaliśmy za pomocą Gophera. Zielona poświata terminali tekstowych wyposażonych w niemiecką klawiaturę na stałe wryła się w moją podświadomość... Dziennikarstwo internetowe - hasło to wciąż wzbudza we mnie zadumę, bo niby dlaczego dziennikarstwo związane z internetem miałoby być czymś, co wyróżnia tę dziedzinę od innych "dziennikarstw"? Chociaż nie wprost, ale autor książki starał się pokazać takie cechy odróżniające. Konieczność innego rodzaju redagowania informacji, konstrukcji tytułów, interakcji z czytelnikami, zwracania uwagi na objętość, na to, że czytelnik raczej skanuje niż czyta... Jeśli medium jest specyficzne, to i dziennikarstwo wykorzystujące to medium jako nośnik również winno być postrzegane jako samoistna dziedzina, albo przynamniej wyodrębnioną jej gałąź. OK.

Książka Leszka Olszańskiego jest pierwszą tego typu publikacją, którą miałem szansę wziąć do ręki. Dzięki temu, że wcześniej miałem możliwość zapoznać się z felietonami Władysława Woltera, zgromadzonymi w godnym polecenia zbiorze "Szkice z dziejów prasy światowej", a także z pracami Tomasza Gobana-Klasa (by wymienić jedynie publikację "Media i komunikowanie masowe"), z opracowaniem Armanda Mattelarta ("Społeczeństwo informacji") czy pracą Macieja Mrozowskiego (wszak nie może zabraknąć warszawskiego ośrodka badań nad mediami i pracy "Media masowe" z podtytułem "władza, rozrywka i biznes") - dane mi było czytać "Dziennikarstwo internetowe" w pewnym kontekście. Jednak pomyślałem, że tego kontekstu zabrakło w samej pracy, w której autor koncentruje się na opisie zjawisk "dziejących się już", "rozwijających się na naszych oczach". Ta uwaga nie ma być - broń Boże - uwagą krytyczną. Wszak w dziele poświęconym dziennikarstwu "internetowemu" można czytelnikowi oszczędzić historii związanych z "prasą przekazywaną ustnie", czy wykresów przedstawiających analitycznie "interdyscyplinarność studiów nad komunikowaniem" czy "typologię przepływu informacji". Czytając jednak "Dziennikarstwo internetowe" warto pamiętać, iż obok opisu dziejących się zjawisk istnieje całkiem potężna dziedzina badań poświęconych właśnie komunikowaniu masowemu, historii obiegu informacji i tym podobnym sprawom. W tym ujęciu "Dziennikarstwo internetowe" można zaproponować jako swoiste "uzupełnienie", "ciąg dalszy, który właśnie następuje", lub "epilog" dotychczas opublikowanych wyników badań.

W pracy Leszka Olszańskiego znalazłem wiele uwag, które potwierdza moje własne doświadczenie z czasów, gdy byłem odpowiedzialny za przygotowanie internetowej witryny tygodnika Wprost. Chciaż to trudne, to jednak da się przekonać dziennikarzy tworzących do tej pory jedynie do tradycyjnie postrzeganego medium drukowanego, by zechcieli w swej pracy uwzględniać specyfikę medium nowego, interaktywnego, w którym konieczny czas reakcji liczony jest w minutach (by nie powiedzieć sekundach). Da się przekonać (a raczej wymusza to zmiana roli mediów), by dziennikarze podejmowali wyzwanie i stawiali czoło sytuacji, w którym autor tekstu może narazić się na publiczną krytykę ze strony czytelnika, znającego się dobrze na poruszanym przez dziennikarza zagadnieniu. Tak jak pisze Olszański: taki czytelnik nie będzie długo czekał, bezlitośnie podzieli się ze społecznością swoimi krytycznymi uwagami, co może boleć podwójnie, gdyż taki krytyczny komentarz będzie dostępny w bezpośredniej styczności z krytykowanym materiałem pochodzącym od redakcji. Tak więc nie dość, że redakcja (autor) zostanie skrytykowana, to jeszcze sama będzie "nośnikiem" tej krytyki - odbywać się ona będzie w ramach jej własnej infrastruktury. Ale to chyba dobrze. Możliwość komentowania materiału prasowego przy tekście wymusza dziennikarską rzetelność, obiektywność i rzekłbym - "dobry warsztat".

Trochę zaniepokoiłem się czytając sugestię autora odnośnie możliwości (konieczności) usuwania niektórych materiałów prasowych publikowanych w ramach serwisu internetowego. Rozumiem, że niekiedy materiał się dezaktualizuje, jednak pomyślałem, że wartością dla społeczności internetowej jest możliwość wracania do nawet krótkich notatek po dłuższym czasie. Redagowanie materiału prasowego "w locie" kojarzyć się może z "poprawianiem historii". Usuwanie notatek po pewnym czasie również może być ocenione negatywnie. Oczywiście powszechnie stosowana praktyka "zagradzania" dostępu do materiałów archiwalnych, w szczególności podyktowana modelem biznesowym wydawnictwa, nie stanowi dla mnie (na razie, może jeszcze nie wszystko wiedziałem, więc nie chcę się wymądrzać) wystarczającego uzasadnienia do ingerencji w raz opublikowany materiał. W tradycyjnych mediach można sięgnąć do rocznika, można sięgnąć do archiwów Biblioteki Narodowej. Pozostaje ślad. Gdy przyjmie się, że redagowanie serwisu internetowego dopuszcza ingerowanie w treść już opublikowanego materiału - wówczas nie pozostaje ślad po tym, iż dokonano modyfikacji. Internauci mogą w ten sposób być wprowadzeni w błąd. Dopuszczam wyjątki - w szczególności opisane przez autora praktyki redagowania stylistycznego w niektórych serwisach, które odbywa się już po tym, gdy pierwotna notatka ujrzała światło dzienne. Konieczność szybkiej reakcji czasem może powodować to, że ucierpi na tym forma, a czasem i ortografia (co i mnie się zdarza i staram się zawsze poprawiać w tym zakresie swoje komentarze, gdy jakiś życzliwy, albo i krytyczny czytelnik zwróci mi na jakiś rażący błąd uwagę).

Internet to linki (na razie przynajmniej, chociaż wiele wskazuje na to, że również internet jest grodzony, a linki są dla wielu niewygodną właściwością „globalnej wioski”, z która walczy się na różne sposoby). Internet to linki, które kierują użytkowników do opublikowanych wcześniej materiałów - jak przypisy przy rozprawie naukowej. Dostrzegam więc pewne zagrożenie w koncepcji, polegającej na dopuszczeniu permanentnego usuwania wcześniej opublikowanego materiału, gdyż linki prowadzące do takiego materiału mogą trafiać w próżnię. Oczywiście nie chcę wyjść na świętoszka. Przy okazji zmiany silnika tego serwisu pewne lokalizacje, w których wcześniej były dostępne materiały dziś już ich nie pokazują. Jednak materiały te nie zniknęły. Nadal są dostępne, a strona na którą trafi użytkownik podążając za linkami z innych serwisów sugeruje gdzie można znaleźć wcześniej opublikowany tam materiał. Jeszcze nie wszystko przeniosłem, wiec może poprzestanę na powyższych stwierdzeniach.

Chociaż może napiszę jeszcze, że znikające treści to również wyzwanie dla takich zjawisk jak ochrona przed naruszeniem dóbr osobistych, kwestiami dowodowymi związanymi ze zniesławieniami i innymi naruszeniami prawa. Zatem mamy problem z określeniem odpowiedzialności za publikacje. W pracy generalnie mało miejsca autor poświęcił wyzwaniom prawa. Nie jest to przytyk ani krytyka. To trudne kwestie i nauka prawa nie poradziła sobie z tym wszystkim jeszcze. W tym miejscu jednak napiszę, że toczy się wciąż ostra walka o to, kto będzie kontrolował informację, w jaki sposób można będzie do nich docierać i kto za to wszystko zapłaci. Toczy się wojna o dostęp do informacji, w której stają naprzeciw siebie wartości mające przeciwne wektory - prywatność i wolność słowa, monopole autorskie i dostęp do dóbr kultury. Gdy spojrzeć na ten bigos z tej perspektywy, to może się okazać, iż DRM (digital right management - kolejne zagrodzenie kawałka rzeczywistości informacyjnej) i filtry antyspamowe mają ze sobą więcej wspólnego, niżby się wydawało na pierwszy rzut oka. Chodzi wszak o zapory uniemożliwiające swobodny obieg informacji. A ta, jak pisze autor w jednym z rozdziałów - chce być wolna. Na razie jest. Świadczy o tym fakt, że lista pochodząca z IPN (a nazywana również listą Wildsteina) została opublikowana w internecie, a system prawa w żaden sposób nie potrafi sobie z tym poradzić. Ochrona danych osobowych, tajemnice, ochrona dobrego imienia... Istnieją wciąż w postulatach, jednak coraz bardziej nie dają się stosować. Pojawiają się też problemy z niedoskonałością ponaddwudziestoletnich przepisów prawa prasowego. Rodzą się praktyczne pytania o konieczność rejestracji sądowej serwisów internetowych, o ochronę źródeł inforamcji (tajemnicę dziennikarską) w przypadku, gdy autor publikuje w swoim blogu, nie zaś w internetowym odłamie tradycyjnie postrzeganej prasy... Co z tzw. "retencją danych telekomunikacyjnych"?

Z racji swoich zainteresowań oczywiście jestem nieco skrzywiony "na prawo", tak więc nie czynię autorowi zarzutu z tego, iż "moją działkę" opisał jedynie na dwóch stronach. W innych obszarach dodałbym nieco uwag na temat web accessibility. Brakuje nacisku na otwarte standardy dotyczące formatów udostępniania informacji, na konieczność zachowania interoperacyjności, dostępności, na zakaz dyskryminacji czytelników ze względu na niepełnosprawność... W szczególności warto może zwrócić uwagę przyszłym dziennikarzom internetowym na to, że z internetu mogą korzystać niewidomi. I na to również, że można tak przygotować serwis, by publikowana w jego ramach treść była oddzielona od formy jej przedstawienia - co będzie miało znaczenie chociażby wówczas, gdy ktoś w redakcji wpadnie na pomysł przygotowywania serwisu oddzielnie dla każdego potencjalnego czytnika - telefonu komórkowego czy przeglądarki pracującej pod systemem innym niż najbardziej rozpowszechniony. A przecież dobrze przygotowany serwis będzie działał niezależnie od tego jaką przeglądarką ktoś zechce zapoznać się z opublikowaną trścią...

Od pewnego czasu toczy się dyskusja na temat foramtów multimedialnych. Telewizja publiczna uruchamia telewizję internetową, ale mogą z niej korzystać jedynie osoby pracujące pod kontrolą jednego tylko systemu operacyjnego, wyposażonego w jeden tylko czytnik. Niekompatybilność rozwiązania i formatu to kolejny przykład na bitwę o "rząd dusz" nowego społeczeństwa, nazywanego informacyjnym. Niekompatybilność i konkurencja. Te hasła w tym tygodniu często będą się pojawiać w intenecie, a to za sprawą toczącego się przed sądem europejskim procesu związanego z grzywną wymierzoną firmie Microsoft przez Komisję Europejską. Niekompatybilność i formaty chronione monopolami "własności intelektualnej" stanowią dziś oręż w walce marketingowej. Nowego znaczenia nabiera określenie "gatekeeper". Z drugiej strony wolno przebija się koncepcja informacji publicznej i wtórnego wykorzystania informacji wytworzonej przez administrację...

Dziennikarstwo to również troska o wiarygodność. W internecie wiele jest śmieci. Pojawiają się takie zjawiska jak "wiszący" przez ileś miesięcy wpis w Wikipedii, a poświęcony nieistniejącemu nigdy Henrykowi Batucie (jak chcieli autorzy tej prowokacji: "Batuta był komunistą, członkiem KPP, uczestnikiem wojny domowej w Hiszpanii i więźniem obozu w Berezie Kartuskiej", chociaż nigdy nie istniał, to pojawił się w licznych wypracowaniach, a nawet biografiach Hemingway'a). Tym większy warto może nacisk położyć na deontologię dziennikarską, zarówno tę, która wypracowana została przez polskie środowiska dziennikarzy, ale też warto wspomnieć może o wydanym w styczniu 2006 roku przez amerykańską organizację National Union of Journalists zbiorze zasad, jakich powinny przestrzegać osoby uprawiające "dziennikarstwo obywatelskie" - ‘Witness contributors’; Code of Practice.

W internecie jest coraz więcej treści "na jedno kopyto". Tom Rosenstiel prowadzący Project for Excellence in Journalism stwierdził: "Mamy tylko iluzję wielości informacji, ale tak naprawdę dysponujemy jedynie mnóstwem powtórzeń". Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Sam lubię śledzić źródła publikowanych w polskich mediach doniesień. Fajnie czasem trafić na takie źródło, z którego żywcem przepisały swoje notatki największe i najbardziej znamienite organizacje prasowe działające na naszym rynku. Różnica polega jedynie na tym, że treść podana jest w naszym narodowym języku. Zdarza się jednak, że ktoś przetłumaczył z błędem i to dotyczącym dość kluczowych kwestii. Tak na przykład było w przypadku jednego z serwisów, który pisząc o manipulacjach w Wikipedii odsyłał do wpisów "demokratycznej kongresmenki Marty Meehan", podczas gdy wskazane przy tekście źródło (wskazane nie dość wyraziście, wszak wydawcy nie zależy na tym, by czytelnik "wychodził" z jego serwisu i klikał w inne niż jego reklamy) wspominało kongresmena Marty Meehan. Najwyraźniej dziennikarz nie miał nawet tyle czasu, by sprawdzić czego dotyczy tłumaczona na szybko notatka. A i sama Wikipedia i opisywany przez źródło materiał dostępne były kilka kliknięć dalej. Trzeba było jednak poświęcić kilka minut, by sprawdzić o co chodzi, ale tego już zabrakło...

Media są pierwszym celem ataku, gdy dochodzi do konfliktu społecznego, są też łakomym kąskiem dla grup chcących przejąć władzę. Nowi pośrednicy (tacy jak wyszukiwarki) poddają się naciskom ze strony władzy. Wydawcy wpływają na stanowione prawo, by zagwarantować sobie możliwość zdobywania kapitału. Mamy ostry ferment...

Podoba mi się koncepcja piątej władzy. Władzy, która ma za zadanie patrzenie na ręce wszystkim poprzednim, w tym władzy czwartej: blogi jako narzędzie kontroli mediów głównego nurtu. Sam nie uważam się za blogera (chociaż jakiś czas temu zacząłem prowadzić blog). Raczej robię sobie notatki na własny użytek (do których dzięki formie publikacji mogę dotrzeć niezależnie od tego czy akurat mam przy sobie własny laptop, czy też jestem w bibliotece podłączonej do Sieci), a że jeszcze ktoś to poza mną czyta, to już inna sprawa...

"Informacja chce być wolna", jednak organizacje wydawców, przedstawiciele władzy, przedsiębiorstwa działające na globalnym rynku, nie chcą by każdy mógł tak dowolnie, bez kontroli, z tych informacji korzystać, przesyłać je dalej, publikować, zapoznawać się z nimi. Coraz częściej widać "grodzenie", przywiązywanie chwilowo uwolnionej informacji do niekompatybilnych formatów, nośników i infrastruktury. Pojawiają się głosy, że wszystkie zagrożenia biorą się stąd, że ludzie za dużo wiedzą, że wymieniają się informacjami... Istnieje też pokusa, by zlikwidować anonimowość... Zobaczymy zatem co nam przyniesie kolejny dziń...

Fragment książki "Dziennikarstwo internetowe" Leszka Olszańskiego:

...W polskiej blogosferze, przez lata zdominowanej przez radosną twórczość egzaltowanej młodzieży, trend zakładania weblogów informacyjnych zaczął poważnie przybierać na sile w drugiej połowie 2004 roku. Co ciekawe, wśród weblogowej awangardy znalazły się środowiska artystyczne. Już od pierwszych miesięcy 2003 roku humanistyczny światek śledzi plotkarskie wpisy w „brukowcu literackim online” (http://kumple.blog.pl/). Choć zasięg oddziaływania webloga jest nieporównywalnie mniejszy niż np. plotkarskich wydawnictw Gawkera, jego autorom udało się nieraz wywołać ferment , plotkując np. o romansach znanych postaci ze świata literackiego. Nieco później uroki blogowania o środowisku odkryli plastycy, zakładając webloga „Graster” (http://www.raster.blog.pl/) – „Szmaciasto-informacyjny dodatek do »Rastra« (internetowy magazyn artystyczny – przypis autora) redagowany przez grupę anonimowych informatorów”. Mimo tej deklaracji programowej weblog publikuje głównie pozbawione plotkarskich wątków informacje, uczestniczy także w propagowa­niu akcji społecznych, np. protestów przeciwko skazaniu przez sąd kontrowersyjnej artystki – Doroty Nieznalskiej. Blogową formę ekspresji podejmowały także osoby blisko związane z internetem i technologiami komputerowymi. Warto tu wymienić wyśmienity serwis na temat związków prawa z internetem prowadzony od 1997 roku jednoosobowo przez Piotra Waglowskiego (http://prawo.vagla.pl/). Choć tematyka witryny każe uznać ją za wortal, zawiera ona jednak także elementy typowego bloga, w którym autor prezentuje swój osobisty wybór branżowych informacji. Bardzo interesujące publikacje powoli pojawiają się także wśród hobbystycznych weblogów na stronach Onetu, np. sportowy weblog „Goler” (http://goler.blog.onet.pl/), prowadzony przez dwóch 13-letnich fanów piłki nożnej, czy samochodowy „MotoNews” (http://motonews.blog.onet.pl/). Zdarzają się też próby zakładania nanowydawnictw. Za przykłady posłużyć mogą mające profesjonalny szlif dzienniki „Medianet 24” (http://medianet24.blog.onet.pl/) i „media Wpolsce” (http://mediawpolsce.blog.onet.pl/). Redagujący obydwa serwisy otwierają siostrzane strony tematyczne poświęcone konkretnym stacjom radiowym i telewizyjnym. Wielu autorów wywodzących się ze świata informatyki swoje dzienniki, z reguły pełne wartościowych treści, choć skierowane do wąskiej grupy odbiorców, prowadziło za pomocą serwisów zachodnich, jak blogger.com...

Wypada mi się odkłonić autorowi książki, co niniejszym czynię, publikując z sympatią swój komentarz do jego dzieła. Liczę, że Pan Leszek uzna go za interesujący, tak jak ja uznaję jego książkę za wartościową pozycję.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>