Roman Dmowski w raporcie Komisji Europejskiej i pytania o odpowiedzialność za publikacje administracji publicznej
Na gruncie tej - dość zabawnej, jak się wydaje - wpadki Komisji Europejskiej, która przygotowała raport poświęcony e-administracji w Polsce, a datowany na marzec 2014 roku, pojawia się szereg poważniejszych pytań i problemów. Otóż pierwszy problem jest taki, że Komisja Europejska nie "obcyndala się" z prawami autorskimi do zdjęć (a być może i do innych utworów) i dla potrzeb swoich publikacji zwyczajnie sięga po zdjęcia "znalezione" w internecie. Drugi problem to problem rzetelności publikacyjnej. Kolejne dotyczą odpowiedzialności za publikacje.
Raport można znaleźć na stronie Komisji Europejskiej jako 16. edycja eGovernment Factsheets - eGovernment in Poland (PDF). Jest to trzydziestosiedmio "stronicowy" dokument opatrzony logo Komisji Europejskiej, w którym to elektronicznym dokumentcie (zdaje się, że również wydrukowanym) znajdują się informacje na temat kraju, rządu, osób odpowiedzialnych za e-government i tak dalej. Na stronie 24. opublikowano eGovernment Who is who, a tam zdjęcie ministra Rafała Trzaskowskiego wraz z danymi kontaktowymi, ale też dane kontaktowe wiceministra Romana Dmowskiego. Temu ostatniemu dodano zdjęcie Romana Dmowskiego - polskiego polityka z okresu międzywojnia. Całość wyszła dość zabawnie. Spodziewam się, że minister Roman Dmowski codziennie musi zmagać się ze zbieżnością swojego nazwiska z nazwiskiem zmarłego w 1939 roku współzałożyciela Narodowej Demokracji.
Strona 24 raportu Komisji Europejskiej na temat e-Government w Polsce.
Ale przy okazji takiej śmiesznostki można zadać (ponownie) kilka ważnych, jak uważam, pytań o odpowiedzialność za publikacje administracji publicznej (oraz - jak w tym przypadku - odpowiedzialność za publikacje wydawane w imieniu Unii Europejskiej).
Jak wiadomo - niedawno mec. Giertych uzyskał sądownie zabezpieczenie roszczeń wobec "Wprost". Jedna okładka i materiał prasowy sprowokowały byłego wicepremiera do wytoczenia powództwa (zob. Sąd zakazał sprzedaży tytułu "Wprost" do końca procesu z Romanem Giertychem). Zabezpieczenie wynikało z tego, że zdaniem powoda przeprosiny będą kosztowały - wedle szacunków - nawet 7 milionów złotych. Czy (ewentualne) naruszenie praw przez publikację w opiniotwórczym tygodniku ma mniejszą, czy większą doniosłość, niż podobne naruszenie, gdyby dokonane było przez publikację Unii Europejskiej? Oczywiście pokrzywdzony może pozywać kogo chce (a kogo nie chce może nie pozywać). Szacunki dotyczące zadośćuczynienia, szkody, kosztu ewentualnych przeprosin - to wszystko może być zweryfikowane przez sąd w toku sporu. Natomiast naruszenie dóbr osobistych, albo prawa autorskiego, można analizować w każdym z tych "mediów" w podobny sposób. Podobnie, jak kwestie odpowiedzialności.
Na razie jest tak, że w wielu przypadkach publikacje "publiczne" są traktowane nieco luźniej. Raczej, jako element propagandy politycznej, która "umyka" regulacjom prawnym. Wielu - jak się wydaje: zwłaszcza dysponentom publicznej kasy, która idzie na takie publikacje - nie w smak koncepcja, że oto ktoś konkretnie miałby odpowiadać prawnie za takie publikacje. Tworzą się różne. Oto Trybunał Konstytucyjny sięga do narzędzi publicystycznych chcąc "stymulować dyskusje konstytucyjną", a przecież taka dyskusja mogłaby być idealnie stymulowana rzetelnymi uzasadnieniami wyroków TK. Jednak "fajnie mieć gazetę" i powstał Obserwator Konstytucyjny. Ja się tym tytułem zacząłem interesować po tym, gdy opublikowano tam bez mojej zgody artykuł, a wcześniej wyceniłem ew. licencję na miliard euro. W efekcie mogę dziś mówić (pewnie ku irytacji Prezesa TK), że Trybunał Konstytucyjny naruszył moje prawa autorskie i - nawiązując do innego wątku dyskusji - sygnalizować, że mam roszczenie do Skarbu Państwa w wysokości 3 miliardów euro za takie naruszenie. Z drugiej strony - bez podstawy prawnej Kancelaria Premiera postanowiła być wydawcą Przeglądu Legislacyjnego, bo to takie fajne pismo, można zyskiwać punkty, skoro to czasopismo punktowane, a dodatkowo za kilka złotych można dać pięcioletnią licencję wyłączną jednemu z komercyjnych wydawnictw na teksty, które płacone są z publicznych pieniędzy. Jest kłopocik.
Wspomniany we wstępie raport Komisji Europejskiej pokazuje ten kłopocik na poziomie Unii Europejskiej. Najpewniej ktoś, kto nie zatroszczył się o odpowiednie materiały do raportu, postanowił na własną rękę zdobyć ilustracje. Być może skorzystał w tym celu z popularnej wyszukiwarki i po wpisaniu imienia i nazwiska wiceministra w MAiC trafił na zdjęcie Romana Dmowskiego z międzywojnia:
Wyniki wyszukiwania grafik spełniających kryterium Roman Dmowski.
Tu mamy nierzetelność przy wyborze ilustracji. Ale jak dużym kłopotem byłoby, gdyby w urzędowej publikacji (urzędowym materiale lub dokumencie) mylono się z prawdą w inny sposób? Czy byłby kłopot, gdyby na przykład poddano konsultacjom publicznym tekst, który ma inne propozycje przepisów niż w urzędowym projekcie?
Kiedy rozważamy publikacje prasowe, to wiemy, że odpowiedzialność solidarną ponosi wydawca, redaktor naczelny i autor. Autor może być anonimowy, ale na każdym egzemplarzu prasa ma obowiązek umieszczania tzw. impressum. Dzięki temu wiadomo wobec kogo można dochodzić roszczeń. To właśnie dlatego w rozporządzeniu dotyczącym Biuletynu Informacji Publicznej przewidziano konieczność ujawniania kto wprowadził informacje, kto je modyfikował. Ale tendencja wykorzystania różnych kanałów informacyjnych przez administrację publiczną sprawia, że wiele informacji nie trafia do BIP-u, a raczej na takie "frywolne" i mało "oficjalne", a może "oficjalne", ale BETA, strony internetowe. Ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną przewiduje, że świadczący usługi drogą elektroniczną również ma spełnić obowiązek informacyjny. Ma podać dane. A jak to jest w przypadku strony Kancelarii Prezesa Rady Ministrów? Jakim reżimem prawnym należałoby ją oceniać? Kto ponosi odpowiedzialność i wedle jakich zasad za publikacje tam umieszczane? Kto ponosi odpowiedzialność za treść raportów Komisji Europejskiej?
W przypadku wspomnianego raportu mamy kilka "klauzul". Oto na początku raportu czytamy:
Disclaimer Komisji Europejskiej: ten dokument nie jest wyczerpujący, ma przedstawiać informacje na temat eGovernment w Polsce, a przede wszystkim żadnej odpowiedzialności za błędy w raporcie nie chcą ponosić jego wydawcy. Za to chętnie wstawiają notę copyright, chociaż - jak już wiemy - przynajmniej jedno zdjęcie wyciągnięto najpewniej z Sieci, a na pewno nie podano jego źródła. Poza tym komu niby przysługują prawa autorskie, jeśli widzimy taką notę copyright? Czy Unii Europejskiej mogą przysługiwać prawa autorskie? (por. Godło i noty copyright - to takie drobne sprawy do załatwienia w e-government)
A co znajdujemy na końcu publikacji? Bezosobową notę, która symuluje impressum:
Nota końcowa, ale bez adresu, bez nazwisk
Czytamy tam:
European Commission - eGovernment Practice
The eGovernment factsheets are one of the ePractice (epractice.eu) services. ePractice is an information and exchange service for European professionals.
The factsheets present an overview of the state and progress of eGovernment in European countries.
ePractice is a joint initiative by the Directorate General for Informatics (DIGIT) and the Directorate General for Communications Networks, Content & Technology (DG CONNECT).
Production/Publishing: ePractice Editorial Team, EUROPEAN DYNAMICS S.A.
Skoro dziś mam roszczenie do Skarbu Państwa o 3 miliardy euro za naruszenie autorskich praw majątkowych do mojego tekstu, który bez zgody i bez poszanowania integralności dzieła został opublikowany na stronach Trybunału Konstytucyjnego, to wobec kogo miałbym konkretne roszczenia, gdyby Komisja Europejska postanowiła wykorzystać któryś z moich artykułów lub innych utworów, a to wszystko w sposób bezprawny? Wobec kogo mec. Giertych szedłby do sądu, gdyby w takim raporcie zasugerowano na jego temat coś, co sprawiłoby u niego chęć dochodzenia roszczeń? A przecież publikacje quasi prasowe to nie wszystko. Był czas, gdy Kancelaria Prezydenta RP i Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zajmowały się wydawaniem płyt, a Policja kolęd.
Kwestie odpowiedzialności za informacje publikowane przez państwo i struktury unijne. To - obok poprawienia wadliwego rozporządzenia dotyczącego Biuletynu Informacji Publicznej i poprawienia sposobu udostępniania obywatelom rzetelnej, kompletnej, aktualnej informacji publicznej - istotne wyzwanie dla polskiego i europejskiego e-government.
Ostatecznie chodzi o coś znacznie ważniejszego niż drobna pomyłka tu czy tam. Chodzi o budowanie zaufania obywateli do państwa.
Przeczytaj: Nowe uzasadnienie - mam wrażenie, że Rząd gra z obywatelami w "Trzy karty"
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
Public domain
Akurat to zdjęcie Romana Dmowskiego nie stanowi przedmiotu niczyich praw autorskich. Znajduje się w domenie publicznej. Pierwotne źródło: Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych, dokładniejszy status prawny tutaj: http://www.loc.gov/rr/print/res/140_harr.html
To zdjęcie tak
To zdjęcie tak. Pytanie zaś o inne, jeśli były pozyskiwane w taki sposób, jak zdjęcie p. Dmowskiego.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
Raport zniknął i objawił się "nowy", chociaż stary
Poprzedni raport już nie jest dostępny (klikając w link wskazany wczoraj jako źródło dziś dostaniemy: Page not found. The requested page could not be found).
Teraz (pod nowym adresem) dostępna jest poprawiona wersja raportu. Ale też oznaczona, jako 16. edycja, również z marca 2014 roku, ale nie ma tam śladu po modyfikacji. A jednak raport zmodyfikowano:
Po modyfikacji nie ma śladu, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie... A to przecież raport Komisji Europejskiej...
No, może jednak jest ślad - w meta danych. Tam informacja, że "nowy" raport jest utworzony 10. czerwca 2014 roku. Ale też jest ciekawie, bo jednak w polu tytuł wpisano, że to wersja 15.0...
I teraz pytanie za 10 punktów. Czy - skoro ze stron Komisji raport zniknął, to czy ja mogę - skoro sobie zabezpieczyłem plik PDF ze zdjęciem polityka z międzywojnia - dokonać re-use informacji publicznej sprzed modyfikacji? Na przykład publikując raport sprzed modyfikacji w swoim serwisie? Jak podać źródło, skoro usunięto z serwisu Komisji? Która wersja będzie bardziej wiarygodna, skoro Komisja nie sygnalizuje modyfikacji? Re-use to narzędzie kontroli państwa i - jak w tym przypadku - również Unii Europejskiej. Przechwytując opublikowane informacje można wykazywać manipulowanie informacjami. Takie manipulowanie nie powinno mieć miejsca.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
Data pewna
Tak.
Tylko że jeśli bez daty pewnej (którą i tak łatwo podważyć procesowo) oraz świadków (najlepiej w formie wideogramu) rzeczony materiał nadaje sie jedynie do szuflady.
Jak wiele innych t.p.
PS - Ciekawe co na to spadkobiercy. Dobra osobiste i/lub wizerunek, podlegają ochronie po śmierci też.
data pewna
Internet Archive Wayback Machine:
Capture a web page as it appears now for use as a trusted citation in the future.
Only available for sites that allow crawlers.
Na końcu jest napisane:
Na końcu jest napisane: "Printed on recycled paper", czyli jednak wydrukowali. Pytanie - którą wersję?
Też bym chciał
Też bym chciał mieć papierowy oryginalnie wydrukowany egzemplarz ze zdjęciem Romana Dmowskiego z międzywojnia w marcowym raporcie. Do kolekcji. :)
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
A ja mam zastrzeżenie co do rozporządzenia do BIP-u
Witam.
Moje zastrzeżenie dotyczy tego fragmentu Pana wpisu, ale rzecz jasna nie dotyczy Pana wpisu tylko zapisu w rozporządzeniu do ustawy ustawie o BIP.
Skoro treść zawarta w BIP jest dokumentem, to tak jak na decyzji czy postanowieniu jest tylko podpis osoby umocowanej do wydawania takich decyzji czy postanowień. Faktem jest natomiast, że owe pisma redagują najczęściej szeregowi pracownicy urzędów. Stąd moje zastrzeżenie! A polega ono na tym, że kto wprowadził czy kto zmienił musi być, ale do zweryfikowania jedynie po stronie posiadacza BIP-u, a nie publicznie! Dokładnie jak to ma miejsce z pismami urzędowymi. W przypadku sporu, tylko wewnętrznie jest ustalane kto sporządził dokument o treści powodującej spór. Adresat pisma nawet nie wie który urzędnik to pisał i wiedzieć nie musi! Za treść pism czy wystąpień odpowiada zawsze Dyrektor urzędu lub osoba przez niego umocowana do tego rodzaju zadań! Jest tu pełna analogia jak pomiędzy wydawcą (Dyrektor urzędu), redaktorem naczelnym(rzecznik prasowy urzędu)! Jednakże w/w rozporządzeniu jest przymus jawności nazwiska autora wpisu lub zmian w BIP, a w przypadku prasy może pozostać anonimowy. A jakie ma znaczenie publiczne podanie do wiadomości, że np. Pani Iksińska będąca stażystką w urzędzie, dokonała wpisu w BIP, bo takie dostała zadanie na stanowisku. Jej błędy to sprawa wewnętrzna urzędu! Od najdawniejszych czasów w urzędach, pisma były redagowane przez pracowników urzędu, a podpisywały jedynie osoby umocowane prawnie. Czy ustawodawca nie mógł tego zachować? Wystarczyło jedynie nadać wymóg zapisu autora wpisu czy zmian w obszarze nie wyświetlanym powszechnie. To zagwarantowałoby możliwość dotarcia do informacji kto odpowiada za taką a nie inna treść w Biuletynie Informacji Publicznej.
Z drugiej strony, to nawet czy to nazwisko jest publikowane w BIP i tak nic nie zmienia w tym, że za błędy odpowiedzialności nie ma!
Ale to moja opinia w temacie rozporządzenia do ustawy o BIP.
Moje 3 gr
Ja jestem innego zdania niż przedmówca. Myślę, że następuje tutaj rozmazanie różnych faz procesu. Ja widzę to tak, że są fazy:
a) wewnętrznego przygotowywania dokumentu - tutaj rzeczywiście w większości przypadków jest to sprawa czysto wewnętrzna urzędu
b) podjęcie decyzji poprzez złożenie podpisu pod dokumentem. Tuaj w sposób jasny przejmowana jest odpowiedzialność przez urząd, ale też konkretnych ludzi upoważnionych do podejmowania decyzji
c) No i gdy decyzja zapadła i powstał oficjalny dokument następuje faza jego obwieszczenia, opublikowania, dostarczenia do zainteresowanyc, . czy jak to zwał. Posłaniec, obwieszczyciel, redaktor w BIP-ie nie ma abolutnie nic wspólnego z treścią, formą dokumentu lub decyzji. Natomiast jak najbardziej odpowiada osobiście za formę, termin, poprawność dostarczenie/upublicznienia tej decyzji. Te kryteria są ważną częścią aktu urzędowego. Od tego zależą terminy pochodne, prawa i obowiązki innych podmiotów z tego wypływające. Za tę częśc obwieszczyciel, posłaniec, redaktor bierze osobistą odpowiedzialność pod własnym nazwiskiem.
Dzisiaj w świecie baz danych i elektronicznie zarządzanej informacji publicznej taką rolę biorą na siebie "content manager'zy" w urzędach specjalnie do tego upoważnieni i przeszkoleni. Myślę, że jawny audyt jest tutaj jak najbardziej na miejscu. To wynika ze specyfiki tych systemów. Obawiam się wręcz, że bez tej odrobiny jawności, dyscypliny i odpowiedzialności za każdy krok w w pielęgnowaniu stron i rekordów cały system by się zapadł i pogrążył w chaosie.
Dlatego pozwolę sobie być innego zdania, niż przedpiśca.
PS. Właśnie musiałem wypełnić zadanie matematyczne obliczając sumę z 8 i 12. Na szczęście jeszcze pamiętam te rachunki ze szkoły. Ale czasem nachodzi mnie takie głupie pytanie. Czy gdybym przypadkiem nie wiedział ile jest 8 + 12 i z tego powodu nie mógłbym tu wpisać mojego komentarza, czy nie byłoby to formą wykluczenia ze społeczeństwa informacyjnego? Ze względu na nierozgarnięcie, albo nawet upuśledzenie umysłowe?
To taki problemik teoretyczny, ale ciekaw jest co o tym myślą prawnicy, humaniści, apostołowie równouprawnienia i informatycy.
Pozwolę sobie nie zgodzić się.
Witam przedpiścę.
Moim zdaniem zwrot zawarty w zdaniu:
może być podstawą do rozmycia odpowiedzialności urzędniczej. Bo skoro posłaniec, obwieszczyciel jest odpowiedzialny za dokument, to także odpowiada za jego treść! Przecież zostało tu napisane
Ja natomiast twierdzę, ze w przypadku publikacji elektronicznej, ani forma ani terminowość nie ma zasadniczego znaczenia. Forma jest uzależniona od usług jakie oferuje portal, a terminowość wynika z obowiązujących przepisów. Ponadto w aspekcie samego dokumentu opublikowanego w portalu BIP, dla czytelnika nie jest ważne kto mówiąc kolokwialnie "klepał w klawiaturę", ale kto podpisał dokument! To podpis osoby umocowanej prawnie stanowi czy dokument ma moc prawnie obowiązującą czy nie!
Ale idąc dalej tokiem rozumowania przedpiścy, należy zawsze "zabijać" posłańca! Czy posłaniec albo obwieszczyciel ponosi odpowiedzialność za treść pisma które dostarcza odbiorcy?
Proszę zwrócić uwagę, że w treściach umieszczanych na portalach BIP, nie ma najczęściej informacji zawierającej nazwisko i stanowisko osoby podpisującej dokument, ale jest za to nazwisko posłańca! Czy zatem odpowiedzialność urzędnicza za treść do opublikowania spoczywa na edytorze treści portalu BIP? To jak ustalić czy treść jest ważna prawnie? Na podstawie tego, że zostałą opublikowania w BIP-ie? To tylko domniemanie!
W całości rozważań powyżej, pomijam rzecz jasna celowe lub nie, ze strony edytora portalu BIP, zaniedbania czy przeinaczenia tekstu przeznaczonego do publikacji! Ale to kwestia wewnętrznych rozliczeń urzędu, a nie publicznych rozważań! I po to moim zdaniem jest NIEZBĘDNE umieszczenie informacji kto wpisał treść i pod jaką datą. Za nienależyte wykonywanie obowiązków pracowniczych są kary wynikające z Kodeksu Pracy czy zawarte w regulaminie wewnętrznym urzędu.
Ale jest to proces weryfikacji kompetencji i rzetelności wykonywania powierzonych zadań, a zatem weryfikacja wewnętrzna. Obywatel nie będzie rościł pretensji do edytora treści tylko do samej treści! Odpowiedzialność pracownicza w tym przypadku to skutek postępowania sądowego w przypadku wniesionego postępowania co do treści zawartej na stronie BIP.
To zatem PO CO w przestrzeni publicznej umieszczać informację zawierającą opis edytora treści? Wystarczy, że jest zawarta i możliwa do identyfikacji gdy zajdzie potrzeba. Obecna forma identyfikacji to dla mnie "przerost formy nad treścią", nie oddająca rzetelnie istotności wpływu na treść zapisu opublikowanego.
Data publikacji treści jest NIEZBĘDNA, gdyż stanowi punkt odniesienia co do terminu np. obowiązywania treści zamieszczonej w BIP.
Pozdrawiam.
Puenta
Życie dopisało fajną puentę do naszej dyskusji. Nie znam szczegółów, ale słyszę, że jakaś ustawa pięknie uchwalona, przez Prezydenta podpisana, gotowa na czas, legalna, dopracowana została "zapomniana" i dziwnym trafem nie opublikowana przez 1.10 w Dzienniku Ustaw. Ponieważ ustaw dotyczny podatków z określonym vacatio legis niemoże już w następnym roku obowiązywać. Trzeba poczekać roczek. Szacowane strady dla fiskusa około 3 milardów złotych.
Sejm, Ministerstwo, Prezyden zrobili wszysko jak należy. Jakimś cudem nawalił redaktor, czy "posłaniec". Wprawdzie to sprawa nieco inna niż BIP, ale jednak w problematyce bardzo podobna. Ja osobiście chętnie spojrzałbym w sieć, jak bym mógł i sprawdził kiedy ustawa trafiło na biurko, którego urzędnika, jaka była kolejka spraw do załatwienia u tego urzędnika, kiedy się do roboty nad tą ustawą pierwszy, 2, 3, 4 raz palem dotknął, czy może zachorował i kto dostał zastępstwo, jakie wystąpiły przeszkody i komplikacje, które uniemożliwiły załatwienie sprawy w terminie.
To nie tylko jest interesujące po fakcie. Ja mówiłem o specyfice takich systemów a doświadczenie mówi, że jak aktywności są audytowane, to ludzie zachowują się całkiem inaczej. Pracują dużo sprawniej, uważniej i staranniej sami siebie najlepiej kontrolując. I ta samokontrola w systemach rozproszonych jest coraz ważniejsza. Tego żadna hierachia nie jest w stanie skontrolować. Hierachia powoduje, że na każdego można wskazać palcem jak w czarną dziurę. Na końcu nikt nie jest za nic odpowiedzialny.
Tutaj pozornie banalny błąd kosztuje 3 milardy złotych. To mniej więcej tyle co naobiecała pani Kopacz. No ale może wygra jakąs superwygraną w Lotka i z prywatnych pieniążków spełni swoje obietnice.