Opinia na temat Europejskiej Agendy Cyfrowej przygotowana na zlecenie komisji sejmowej
Sejmowa Komisja Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii (INT) opublikowała przygotowaną przeze mnie na jej zlecenie opinię (BAS 218/13A) pt. "Korzyści, koszty, szanse i zagrożenia dla Polski i polskich obywateli płynące z dokumentu Europejska Agenda Cyfrowa, ze zwróceniem szczególnej uwagi na kwestie praw, wolności i obowiązków internautów, a także szacowanych kosztów wdrażania postulowanych w EAC rozwiązań i osiągnięcie założonych celów - (kontekst społeczny)". Twierdzę w niej m.in., że ten dokument, wraz z jego przyjęciem, stał się materiałem urzędowym i nie chronią go prawa autorskie. Jest jeszcze kilka innych tez, które niektórym się mogą spodobać, a innych doprowadzą do stanu świętego oburzenia. No, ale przynajmniej jest o czym dyskutować.
Dokument został opublikowany na stronach wspomnianej Komisji Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii sejmowej (PDF) (opinia została opublikowana w dziale Opinie przygotowane na zlecenie komisji).
Przeczytacie tam Państwo m.in.:
(...)
Konstruując zatem recepty dot. gospodarki polegającej na przepływie informacji – warto zadać sobie pytanie o znaczenie dla jednostek tworzących współczesne, demokratyczne społeczeństwa wolności słowa, wolności pozyskiwania i rozpowszechniania informacji, czy dostępu do dóbr kultury. Należy odpowiedzieć na pytanie: czy rzeczywiście tworzącym się „nowym” społeczeństwie informacja może być towarem, który będzie kołem zamachowym europejskiej i światowej gospodarki?
(...)
Nie oznacza to, że wszystkie z obszarów opisanych w Agendzie straciły aktualność. Większość pozostaje – w mojej ocenie – aktualna. Przy powtórnej analizie sytuacji może się okazać, że – owszem – zmienić się powinien paradygmat myślenia o cyfrowym „rynku” (por. poniżej uwagi szczegółowe), ale nadal dostęp do informacji może napędzać rozwój infrastruktury – a to było wszak podstawowym celem strategii Europa 2020. Jednak warto raz jeszcze zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście cyfrowo przetwarzana informacja będzie – sama w sobie – kategorią nadającą się do konstrukcji sektora rynku, a to przecież wobec obserwowanego, globalnego kryzysu ekonomicznego dotykającego prasę drukowaną, portale internetowe, radio i telewizję. To też wobec demokratyzacji środków społecznego przekazu pozwalających na kontaktowanie się i wymianę informacji każdego z każdym bez udziału pośredników. Jeden do jednego, czyli peer-to-peer, wobec upowszechniania się w Internecie „oficjalnych” urzędowych publikatorów teleinformatycznych.
(...)
Generalnie zachęcam do krytykowania zawartych w tym dokumencie tez, torpedowania koncepcji i wytykania nielogiczności wywodu.
Przy okazji mogę podzielić się anegdotką na temat procesu zamawiania tej opinii: Otóż prezydium sejmowych komisji poprosiło Kancelarię Sejmu, by ta zapytała mnie, czy napiszę dla komisji ekspertyzę. Kancelaria Sejmu zapytała, czy napiszę i zapytała też, czy jestem doktorem. Odpowiedziałem, że jestem magistrem. W odpowiedzi dowiedziałem się, że w takim razie do ew. rozliczeń przyjmą magisterską stawkę wynagrodzenia. Odpisałem, że w takim razie napiszę ekspertyzę na poziomie magisterskim.
Potem, oczywiście, starałem się napisać opinię tak dobrze, jak potrafiłem (w ramach czasu przeznaczonego na jej przygotowanie). Jak mi poszło - to można ocenić dzięki publikacji.
Natomiast teraz - jak mi się wydaje - jednym z bardziej skutecznych metod zweryfikowania tezy o tym, że jest to już materiał urzędowy i nie jest chroniony prawem autorskim, jest złożenie - w trybie 189 KPC - pozwu o ustalenie nieistnienia praw autorskich do tego materiału. Nie powinienem mieć problemu z wykazaniem interesu prawnego.
To oczywiście nie jest pomysł na to, w jaki sposób zaatakować Kancelarię Sejmu czy sejmową Komisję (korzystając z okazji napiszę, że kontakty zarówno z Komisją jaki Kancelarią były bardzo przyjemne i pragnę pozdrowić serdecznie i podziękować osobom, z którymi się komunikowałem w trakcie procesu przygotowania opracowania i później). Myślę sobie, że takie powództwo mogłoby jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie dotyczące charakteru prawnego tego typu materiałów, a to - mam takie wrażenie - mogłoby być też bardzo przydatne zarówno dla Kancelarii Sejmu, jak i samej Komisji. Bo zwykle jest tak, że zapłaceni autorzy wolą twierdzić, że prawa autorskie istnieją. Mogą wówczas np. realizować nadzór autorski (prawo osobiste), albo czerpać jakieś inne prawno-autorskie profity. Poza tym chyba tylko wariat twierdziłby, że prawa do czegoś wygasły, jeśli mógłby mógłby siedzieć cicho. Ja - na podstawie umowy z Sejmem oraz podpisanego przez obie strony protokołu odbioru - przeniosłem autorskie prawa majątkowe na Kancelarię Sejmu (czyli na Skarb Państwa).
Usiłując wykazać prawdziwość tez zawartych w opinii na drodze powództwa o ustalenie prawa ryzykowałbym tym, że nigdy więcej nie dostanę podobnego zlecenia (już samo podniesienie takiej kwestii publicznie może być ryzykowne ;). No, ale - jak wspomniałem - tego typu działanie może być interesujące dla samej administracji Parlamentu. W końcu to dość istotny temat zarówno w dyskusji na temat przyszłości prawa autorskiego, jak też w żywiołowej dyskusji na temat "otwartych zasobów publicznych"...
Przeczytaj również:
- Wyrok Sądu Najwyższego - Izba Cywilna z dnia 26 września 2001 r. (sygn. akt IV CKN 458/00)
- Urzędowe dokumenty, materiały, znaki i symbole w orzecznictwie sądów administracyjnych
- Dostęp do dokumentów i materiałów urzędowych przygotowanych na zlecenie administracji publicznej
- Argument za koncepcją "urzędowego wywłaszczenia z praw autorskich"
- Outsourcing w przygotowywaniu "dokumentów urzędowych" a prawa autorskie
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
Gry
W całej tej opinii, najdziwniej czytało mi się ten fragment , który zaczynał się od "W lutym 2012 roku twórca gry Minecraft postanowił skontaktować się z twórcą [...]", jakoś w Polsce nadal przyjęte jest, że takie formy elektronicznej rozgrywki przeznaczone są tylko dla dzieci.
Nie należy zapomnieć, że nadal uważa się (nie tylko u nas, swojego czasu było głośno o jakimś psychopacie, który wszedł do szkoły i zaczął strzelać, i przedstawiciel Policji nie pominął tego, że na jego komputerze znaleziono brutalną grę Counter Strike) , że to tylko zło i przez to dzieci "niszczeją", stają się agresywne...
W ogóle to jest swoisty duży temat tabu (za każdym razem, kiedy słyszę rozmowę na te temat "gier", czuje się dziwnie) i akurat sadzę, że dla polityków również. Mówiąc ludzkim językiem, chciało by się powiedzieć, że taki fragment z takim dużym objaśnieniem (" jak Psychonauts, Grim Fandango ") nie pasuje do (oficjalnego?) dokumentu przeznaczonego dla strony rządowej, lecz z drugiej strony - na Zachodzie (do którego teoretycznie cały czas dążymy), z tego co wiem, jest to temat normalny, "zrównany" z oglądaniem filmów i seriali. W Amerykańskich programach politycy, gwiazdy, normalnie opowiadają w jakie grali "gry" i nie wzbudza to żadnego zdziwienia, wyobraża sobie ktoś coś takiego u nas w Polsce?...
Pomijając fakt, że taka forma interaktywnej rozgrywki (na wszystkie możliwe urządzenia i sposoby) zgodnie z jakimiś starymi danymi (z około 2010 roku?), była więcej warta , niż rynek muzyczny i filmowy... razem wzięte (obrazowo, to było około 230 mld dolarów filmy, 130 mld dolarów muzyka, "gry" 500 mld dolarów), ale to temat na osobną dyskusję.
Z góry...
Ujmę to w miarę delikatnie: z góry przepraszam za obcesowość, ale czy ktoś robi Panu korektę takich "oficjalnych" dokumentów? Czytając (bardzo interesującą, nawet jak dla laika) pańską opinię trafiłem na kilka literówek. Chociaż błędy zdarzają się i DzU, nikt nie jest doskonały ;)
To pierwsze doświadczenie
To pierwsze doświadczenie. Istotnie miałem lekki niedoczas (gdybym miał jeden dzień więcej, to napisałbym ten dokument krócej). Natomiast liczyłem, że przed publikacją - jak zrozumiałem też z umowy - ktoś to jeszcze podda korekcie (przy czym starałem się pisać tak, by nie trzeba było zmieniać, co - najwyraźniej - mi się nie udało). Publikacja na stronie Sejmu zatem znaczy tyle, że przygotowany i przesłany tekst został wlany w szablon sejmowy i w ten sposób powstał ten dokument linkowany.
Biję się w pierś w związku z literówkami. A obcesowość w tym przypadku jest OK.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination
co do warstwy anegdotycznej
To nic nowego przy kalkulowaniu przez jednostki budżetowe wynagrodzenia za wszelkie wykłady/analizy/opinie. One zamawiane są z wolnej ręki - mała kwota; więc "na podkładkę" musi być jakiś "obiektywny" wskaźnik że nie było dowolności (żeby nie użyć poważniejszych zarzutów) przy ustalaniu wynagrodzenia. Swego czasu pilotowałam w moim Bardzo Ważnym Urzędzie przygotowywanie opinii dwóch sław profesorskich w sprawie skutkującej dla budżetu bardzo dużymi kwotami. Księgowa wymusiła wyliczanie stawki właśnie wg. schematu: mgr, dr, prof. Na moją uwagę, że to trochę śmieszne - odpowiedziała, zresztą zgodnie z późniejszymi faktami: a jak przyjdzie NIK, to co im powiem?. Pompowało się więc czas potrzebny na przygotowanie opinii, co zresztą było absurdalne, bo magister potrzebowałby znacznie więcej czasu na przygotowanie opinii na poziomie profesorskim.
Co do późniejszych poprawek korektorskich to nigdy nie należy na nie liczyć; w tego typu relacjach: albo zwyczajnie nie ma tego kto zrobić, albo działa jakaś chora obawa, że korygowany (sława i wielki specjalista;-)), się obrazi.