Nikt nie zmieni ustroju państwa dzięki profilowaniu użytkowników z social media, prawda?
- biznes
- państwo
- bazy danych
- bezpieczeństwo
- bip
- dane osobowe
- dostępność
- e-government
- informatyzacja
- konkurencja
- konsumenci
- media
- prawa człowieka
- prywatność
- przechowywanie danych
- reklama i marketing
- retencja danych
- społeczeństwo
- umowy
- wolność słowa
- wybory
- wyszukiwanie
- zamówienia publiczne
- felietony
- Szklana kula CBA
Zacząłem się zastanawiać, czy potrafiłbym "skręcić" takie konsorcjum, które za niewielkie pieniądze mogłoby dotrzeć do informacji na temat preferencji osobistych followersów Kancelarii Premiera i innych "oficjalnych kont" administracji publicznej na Twitterze. Oczywiście tylko po to, by ich nieco lepiej poznać. Nic wielkiego. Jakie strony przeglądają, jakie linki klikają, czym się interesują, jakich mają znajomych, rodzinę, kto jest w ciąży, a kto ma depresję. Normalna rzecz w czasach analizy "big data". Nie to, że akurat mam ochotę im coś konkretnego sprzedać, tym followersom, ale może dzięki temu mógłbym dowiedzieć się, czy i jakimi metodami przekonywać aktywne, bo śledzące rząd jednostki (a to przecież nudy, więc rzeczywiście trzeba być aktywnym i zaangażowanym). Mając taką wiedzę mógłbym, w sumie, zrobić sobie nieco miejsca w polskim systemie prawnym. Nie sprzedawałbym przecież wakacji albo kredytu, tylko może spróbowałbym zmienić jakąś ustawę. Na początek. By sprawdzić, czy to dobre narzędzie, by zmienić w Polsce ustrój. Co może być złego w tym, że sobie dotrę do aktywnych (zaangażowanych) polskich obywateli? To przecież tylko Twitter. Miłe, wygodne, narzędzie komunikacji. I zupełnie neutralne...
No, ale Twitter z czegoś musi żyć. Mieć coś na sprzedaż.
Pomyślmy. Bez sensu jest płacić za takie informacje własnymi pieniędzmi, prawda? Dużo fajniej jest zainwestować pieniądze z budżetu. Na przykład nadwyżkę kasy, która zostaje po tym, gdy już nie zainwestuję pieniędzy budżetowych w partyjny think tank. Żeby tworzyć prawo "oparte na dowodach", by przekonywać obywateli argumentacją wynikającą z oceny skutków regulacji, by organizować publiczne wysłuchania, konsultacje, to wszystko strasznie kłopotliwe i wymaga wiele pracy. Znacznie prościej byłoby po prostu zbudować kampanię reklamową adresowaną do poszczególnych grup obywateli. Cele kampanii (nawet kilku równoległych kampanii) mogą być różne. By się nie denerwowali, by nie przeszkadzali, by popierali, by bardziej popierali, albo by popierali nie to, co w tej chwili popierają. Albo żeby nie popierali nic. Skąd będę wiedział, co popierają? No przecież targetowanie (w tym behawioralne) i analiza zachowań "użytkowników" serwisów "social media" (nie należy nazywać ich obywatelami, bo ktoś się może zaniepokoić) podpowie mi to i owo. Oczywiście zawsze znajdą się jakieś niereformowalne jednostki, ale można zapłacić z budżetu państwa za "zniwelowanie opinii" w serwisach społecznościowych. Nas to nie kosztuje, bo to pieniądze budżetowe (czyli niczyje; takie o które nikt się przecież nie będzie upominał, a nawet jakby chciał się upominać, to nie ma jak).
Na Twitterze Kancelarię Premiera followuje 210 tysięcy obywateli użytkowników. Nie jest to wiele, jak na warunki amerykańskie, ale jakby w tym Twitterze chcieli przytulic nieco pieniędzy za wykorzystanie długiego, polskiego ogona, to w sumie czemu nie? W końcu były już sytuacje, w których ktoś, kogo stać, kupował dostęp do takich danych. Tak wynika z tekstu How Twitter Found Its Money:
Within a couple of months Costolo had completed some deals previously set in motion to move the needle from zero: Google and Microsoft agreed to pay Twitter for direct access to its information (its “firehose” of data).
No i ile to może kosztować, gdybym tak chciał kupić dostęp do informacji na temat preferencji, zachowań, generalnie potencjału "sprzedażowego" tych użytkowników followujących Kancelarię Premiera? Jest to na sprzedaż, czy nie? A mógłbym wyselekcjonowanym użytkownikom na tej podstawie zaświecić jakiś przekaz? Nie nachalny, nie, nie. Taki zupełnie niewinny. Trzeba by wybrać dobrego copywritera i zrobić tak, by się ludzie zanadto nie burzyli. Coś dwuznacznego, by łatwiej się wytłumaczyć później, że miałem na myśli nie to, co miałem. A może wręcz przeciwnie? Może gdybym chciał wkręcić nieco ludzi, to mógłbym zakupić taką kampanię, która by ludzi wkurzyła? I mógłbym w niej na przykład zasugerować, że owa kampania pochodzi nie ode mnie, ale od kogoś, kto ma zupełnie przeciwne moim poglądy. Wkurzyliby się nie na mnie, a na niego. Tak tylko, by sprawdzić, czy udałoby mi się społeczeństwo polskie nieco skłócić. Albo by zdyskredytować konkurentów. Albo ideę. Na przykład w czasie kampanii wyborczej.
Nawet, gdy ktoś się zorientuje, to jak do takiej aktywności przyłożyć przepisy "gospodarcze", skoro chodziło tylko o politykę? Niby w ustawie o zwalczeniu nieuczciwej konkurencji jest ten passus o nadużyciu środków przekazu informacji:
Art. 16. 1. Czynem nieuczciwej konkurencji w zakresie reklamy jest w szczególności:
(...)
5) reklama, która stanowi istotną ingerencję w sferę prywatności, w szczególności przez uciążliwe dla klientów nagabywanie w miejscach publicznych, przesyłanie na koszt klienta niezamówionych towarów lub nadużywanie technicznych środków przekazu informacji
(...)
No, ale to o konkurencję chodzi. Aktywność państwa przecież nie jest uwzględniana jako czynnik wpływający ani na konkurencję, ani na rynek, ani na konsumentów. Państwo swoimi aktywnościami zupełnie na to nie wpływa. Nie wpływają zawierane umowy (też te o świadczenie usług drogą elektroniczną), wybór kontrahentów, nic zupełnie. Państwo to państwo. Państwa nikt się nie czepia.
Co innego, gdyby ktoś przeszarżował. Gdyby to robił nachalnie, to ktoś mógłby się jakoś oburzyć i zacząć pytać. Z drugiej jednak strony nie trzeba by się chyba obawiać regulatora krajowego, bo chociaż @UOKiKgovPL followuje dziś tylko 206 użytkowników, to przecież pierwszy krok został zrobiony i teraz głupio by było Prezesowi UOKiK wydawać jakąś decyzję, że niby ktoś delikty nieuczciwej konkurencji robi, czym narusza zbiorowe interesy konsumentów w rozumieniu art. 23a ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów (jakich konsumentów? Przecież to tylko użytkownicy!). No bo by musiał się Prezes UOKiK przyznać publicznie, że te dane o obywatelach, to m.in. dzięki temu, że UOKiK założył konto na Twitterze, a na stronach UOKiK jest sobie niewinny skrypt niewinnego narzędzia Google analytics.
Skoro nie trzeba się bać UOKiK, to może zareagowałaby Najwyższa Izba Kontroli, albo jakieś ABW na przykład, albo CBA? Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydaje się nie korzystać "oficjalnie" z Twittera. Najwyższą Izbę Kontroli followuje na Twitterze 3800 dusz do wykorzystania, a CBA 2656 dusz. Niby niewiele, ale ziarnko do ziarnka i dałoby się pewnie sprofilować wszystkich zainteresowanych aktywnością państwową. Na przykład @prezydentpl jest "śledzony" przez 21,5 tysięcy ludzi. To nie fair, że niektórzy śledzą to, co ma do zakomunikowania Prezydent RP, a nie śledzą tego, co ma do powiedzenia NIK. Ciekawe, którzy to krnąbrni obywatele? I ciekawe, czemu nie śledzą @PG_GOV_PL, bo Prokuraturę Generalną na Twitterze śledzi tylko 6,513 dusz do wykorzystania. Prokuratura wyprzedza konto @KancelariaSejmu (6,329 dusz).
Kto zrobi takie narzędzie, by wskazać tych obywateli, którzy obserwują NIK, a nie obserwują Prokuratury Generalnej i odwrotnie? API Twittera powinno na to pozwalać, prawda? Za nadające się do głębszej analizy preferencje trzeba trochę zapłacić, ale proste zestawienie powinno udać się zrobić bezbudżetowo. Którzy to są ci niepokorni obywatele, którzy tak wybiórczo pozwalają sobie śledzić aktywność państwa? To przecież karygodne. Poza tym skoro rząd USA pewnie ma już takie zestawienie (a nawet wie, jaką mają oglądalność serwisy, które umieściły na stronach kod Twittera lub innego tego typu serwisu), to - dla równej broni - inni też mogliby poznać różnice.
To jak? Udałoby się komuś zmienić ustrój w państwie tylko dzięki temu, że by sobie kupił profilowanie obywateli i potem dostęp do ich chwilowej uwagi, której podsunąć by mógł jakiś komunikacik?
Oczywiście nikt tak nie zrobi. Bo nawet to wysłanie setek maili na temat sytuacji w polskim państwowym górnictwie, a to do osób, które prowadzą działalność gospodarczą, a które rozesłał rzekomo premier Piechociński, to tylko złośliwi podnosili, że one trafiły na konta poczty służące wyłącznie do zarejestrowania działalności gospodarczej w Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej (zawsze się znajdzie jakiś cwaniak, który twierdzi, że w formularzu podał maila z identyfikatorem serwisu, w którym się logował). Nic takiego nie mogło się zdarzyć, bo przecież dostęp do tych maili, które miały być rzekomo podpisane przez premiera i wysłane z jego prywatnego konta, to taki dostęp zabezpieczony jest przez mechanizm CAPTCHA. Trzeba przepisać z obrazka kod. Zupełnie nikomu nie chciałoby się zatrudniać np. kogoś z Indii, by to obejść (w 3 minuty). Nikomu też - bo przecież byłoby to niezgodne z zasadami demokratycznego państwa prawnego - nie chciałoby się skorzystać po prostu z dostępu do danych od strony samego państwowego serwera. Piotr Konieczny z Niebezpiecznik.pl po prostu rozpowszechnia oszczercze teksty. A do tego jeszcze nieuczciwie się pozycjonuje w popularnych wyszukiwarkach (wykorzystując nazwisko premiera), gdy notatkę swoją tytułuje: “Wicepremier Piechociński mnie zaspamował…” (i setki tysięcy innych Polaków).
Poza tym maile to przeżytek. Dzięki temu, że te kody, skrypty i obrazki "social media" zagnieżdżone są na tylu różnych stronach, to przecież dałoby się zrobić kampanię sprytniejszą. Na przykład zaświecić użytkownikowi komunikat w zupełnie niezwiązanym z Twitterem środowisku. To przecież tylko kwestia analizy cookiesów, albo innego "deep packet inspection". Takie użycie danych obywateli z Twittera, Facebooka, albo Google, to byłoby coś niestosownego i - jestem przekonany - nikt nic takiego nie zrobi. Po co miałby robić? By wygrać wybory, zmienić ustawę, ustrój w Rzeczypospolitej Polskiej, albo przekonywać do arbitrażu między inwestorami a państwami, lub do modyfikowanej genetycznie żywności w TTIP, co warte miliardy dolarów? Bez przesady. Nie ma nikogo, komu by na tym mogło zależeć. Prawda? Trzeba być wariatem, by w ogóle coś takiego rozważać.
Całe szczęście, że to tylko felieton i zupełnie swoją publicystyką nikogo nie usiłuję lobbować.
Konstytucja RP w art. 51 stanowi:
1. Nikt nie może być obowiązany inaczej niż na podstawie ustawy do ujawniania informacji dotyczących jego osoby.
2. Władze publiczne nie mogą pozyskiwać, gromadzić i udostępniać innych informacji o obywatelach niż niezbędne w demokratycznym państwie prawnym.
3. Każdy ma prawo dostępu do dotyczących go urzędowych dokumentów i zbiorów danych. Ograniczenie tego prawa może określić ustawa.
4. Każdy ma prawo do żądania sprostowania oraz usunięcia informacji nieprawdziwych, niepełnych lub zebranych w sposób sprzeczny z ustawą.
5. Zasady i tryb gromadzenia oraz udostępniania informacji określa ustawa.
Nie linkuj do tego tekstu w "social media". Nie, nie, nie. Jeszcze ktoś pomyśli, że jesteś nieprawomyślny.
PS
Zre-usowany mój twitt (o tym tu tekście) do Adama Bodnara z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, który - dzięki pozyskiwaniu twittnięć przez Funadcję ePaństwo - znalazł się w wynikach wyszukiwania Google. Spójrz Adamie, nawet nie musiałeś nic aktywnie robić, by być w tą historię zamieszany.
Preferencje seksualne, przynależność do partii politycznych, albo chociaż sympatyzowanie (o czym może świadczyć historia i częstotliwość oglądanych stron z Twitterem odpalonym w drugim oknie), to dane wrażliwe. Ich przetwarzać nie można. Ale w przyrodzie ponoć nic nie ginie. Pewnie również geograficzna lokalizacja BTS-a, z którym łączy się Twoja ulubiona aplikacja mobilna do przeglądania rządowych twittnięć. Mieszkasz może w moim okręgu wyborczym? Sprawdźmy...
I jeszcze sobie pomyślałem, że przecież nie musiałbym wcale aktywnie publikować własnych komunikatów. Wystarczy przecież, bym mógł wpływać na to, które z komunikatów użytkowników Twittera są rozpowszechniane częściej i do szerszego kręgu osób, a które zanikają nagle i bez powodu. Spadek liczby fanów stron na Facebooku – ile lajków straciła Twoja strona?. Bo nie ma czegoś takiego, jak "neutralny" serwis mediów "społecznościowych". How Google Skewed Search Results. A gdybym mógł wpływać na to, co jest widziane, a co nie, to mógłbym np. podkręcić antyrządowe nastroje głosami samych obywateli, albo też je lekko przyciszyć. I zupełnie bym nie był w to widocznie zamieszany. Fajne narzędzie dostępu do informacji publicznej. Fajne, demokratyczne narzędzie komunikacji społecznej. Twitter fajny. Lubię to.
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
Algorytm w kampanii
Poniższy news się pojawił, poniższy publikuję. Gdyby dotyczył innego kandydata również stanowiłby ilustrację felietonu: Google przyznaje, że na skutek błędu Paweł Kukiz został wycięty z podpowiedzi wyszukiwarki. Plus jeszcze: Lekcja nowych technologii dla Pawła Kukiza. Tak. Autopodpowiedź zależy do środowiska, w którym zaczyna się pisać. To zależy od profilowania użytkownika. Co czytał, czego szukał wcześniej. Dlatego też wyniki wyszukiwania tego samego hasła wyszukiwania na różnych komputerach z różną historią użytkowania będą inne. To właśnie dlatego napisać mogłem wcześniej, że nie ma czegoś takiego jak "neutralne serwisy". Pośrednik ma wpływ na to, co widzi korzystający z jego usług. Dlatego tak istotne, by informacja publiczna była prezentowana z oficjalnych, urzędowych serwerów.
Demo
W środowisku Google Books wpisanie frazy "demo" daje takie wyniki (w jednym z możliwych środowisk o danej historii użytkowania):
A w innej usłudze tego samego wydawcy może być już inaczej. Demotywatory, Demony...
Nawiasem mówiąc moja pieczęć "censored" trafiła do kampanii prezydenckiej. Odnotowuję, że moja grafika trafia do kolejnych zastosowań. Bo to jest grafika całkiem wymyślona przeze mnie. Na jej podstawie zrobiłem linoryt, a z linorytu odcisk jest grafiką wektorową opublikowaną na Commons Wikipedii ze stosowną licencją. Jako grafik cieszę się, że moje dzieło funkcjonuje w kulturze.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination