Kilka refleksji związanych z obserwacją debaty politycznej AD 2014

Wczoraj odbyła się organizowana przez Fundację Panoptykon we współpracy z Fundacją Nowoczesna Polska i Fundacją Wolnego i Otwartego Oprogramowania debata przedwyborcza, w trakcie której organizatorzy usiłowali dowiedzieć się, jak kandydaci do Parlamentu Europejskiego zamierzają bronić praw i wolności obywatelskich w Internecie. Przysłuchiwałem się debacie (o kręciła się wokół prywatności, prawa autorskiego i oprogramowania) i w związku z tym mam kilka refleksji na temat samej debaty i tego, jakich kandydatów powinniśmy dziś wybierać.

Po pierwsze okazuje się, że historia ACTA jest stale żywa. Myślałem, że po roku lub dwóch straci na znaczeniu, ale jednak stale w debacie pojawiają się odesłania do protestów obywatelskich z 2012 roku. Elementem tych odesłań są m.in. stwierdzenia polityczne, że nikt nie chce, aby np. w negocjowanym właśnie porozumieniu TTIP znajdowały się jakieś elementy związane z prawami autorskim, "bo wiadomo jak się to może skończyć".

Druga kwestia jest taka, że dziś niemal wszyscy kandydaci mają usta pełne wolności. Wszyscy są za wolnością, a już najbardziej za wolnością użytkowników internetu. W mojej ocenie taka polityczna obrona wolności jest demagogiczna. W szczególności nie uwzględnia się w takim haśle tego, że wolność jednej osoby kończy się tam, gdzie zaczynają się prawa innej osoby. Odesłaniem do wolności nie da się "ogarnąć" całości problemów związanych z życiem społecznym. Poza tym nie uwzględnia się w formułowaniu takich haseł, że wolność oznacza też odpowiedzialność. Gdy słyszę o tym, że ktoś mówi o wolności korzystających z internetu obywateli mam wrażenie, że zapomina o innych wolnościach, na przykład wolności prowadzenia działalności gospodarczej. Wolność, wolność, wolność stała się po prostu słowem wytrychem. Nie jesteśmy reżimowcami, którzy chcą ograniczyć wolność, nie nie nie. Wolność. Jesteśmy wolnościowcami. Wybierzcie nas.

Hasło dotyczące wolności to za mało.

To hasło zresztą było już niewystarczające w dyskusji toczącej się 5 i 10 lat temu. Dziś oczywiście miło przysłuchiwać się debacie kandydatów politycznych, którzy albo wprost (będąc wcześniej w rządzie i przeżywając na własnej skórze traumatyczne przeżycia związane z brakiem możliwości sformatowania wybuchłej przy okazji czasowego pobudzenia internetu reakcji społecznej - internet wówczas przysunął się tak blisko rządzących, że wielu było przerażonych, a przed internetem nie odgradzają bramki ustawione przed budynkami rządowymi, co wcześniej zwykle pomagało, np. w przypadku protestów pielęgniarek), albo pośrednio (przyglądając się temu, jaką "lekcję" musieli odrobić rządzący), starają się dziś kroczyć delikatnie po polu minowym, którego istnienie objawiło się w ostatnich latach.

Kandydaci zatem odwołują się do traumatycznych przeżyć debaty sprzed kilku lat, podczas gdy w tej debacie jesteśmy już gdzieś indziej. Owszem. Jest to ważne, że w debacie publicznej kwestie obiegu informacji się dziś znajdują. Wszak nie znajdowały się w tej debacie te kilka lat temu. To znak czasów. I ważne oczywiście, że debatujemy o takich sprawach, jak prywatność, prawa autorskie, neutralność Sieci, zarządzanie infrastrukturą globalną.

Ale w tej dyskusji uważam, że stoimy przed kolejnymi wyzwaniami. Bo rozumiem, że gdy na debacie organizowanej przez Fundację zajmującą się prywatnością kandydaci są pytani o prywatność, są wręcz skłonni uznać, że prywatność jest wartością nadrzędną nad interesem gospodarczym osób, które tworzą usługi sieciowe, a także formułują tezy o nadrzędności prywatności nad bezpieczeństwem publicznym. Spodziewam się jednocześnie, że takich tez nie głosiliby na konferencji zorganizowanej przez biznes zajmujący się np. targetowaniem behawioralnym (reklama, marketing), a tam też są interesy, które ktoś w debacie publicznej chciałby "adresować". Na konferencji lub debacie poświęconej bezpieczeństwu kandydaci pewnie głosiliby konieczność zapewnienia bezpieczeństwa. Lubimy tych, którzy są podobni do nas, którzy głoszą tezy podobne do naszych, lub tezy związane z naszymi interesami. Kandydaci to wiedzą.

Podobnie jest z tezami dotyczącymi ochrony praw własności intelektualnej. W jednym środowisku ładnie wyglądają tezy o konieczności skrócenia czasu trwania autorskich praw majątkowych po śmierci twórcy, ładnie wyglądają tezy dotyczące konieczności stworzenia wygodnych ram wykorzystania - dla dobra wspólnego - dzieł, których prawa autorskie przysługują Skarbowi Państwa, nawet brawami mogą być przyjęte tezy dotyczące konieczności poszerzenia zakresu dozwolonego użytku osobistego. Na innym forum, np. wydawców, takie tezy najpewniej się nie pojawią. Tam - być może nawet ci sami kandydaci, którzy przed chwilą brali udział w debacie pod sztandarami "wolności", będą musieli mówić o konieczności poszanowania praw wyłącznych, respektowania praw twórców, ekonomicznych interesów podmiotów gospodarczych i tak dalej.

Tam, gdzie na jednym forum zwróci się uwagę na konieczność stosowania otwartego kodu oprogramowania w administracji publicznej - na innym forum będzie się podnosiło, że państwo nie może opierać się na open source, a już zupełnie na oprogramowaniu tworzonym przez społeczność (jeśli nie da się odpowiednio zarządzać procesem powstawania takiego oprogramowania dla szczególnych celów formułowanych przez zamawiającego).

Nota bene mam pytanie: czy ktoś mógłby mi dziś pokazać przykład nie-twórcy, skoro interesy twórców stawia się w opozycji do haseł związanych z wolnością? Moim zdaniem wszyscy ludzie są twórcami. A dodatkowo jedną z wolności jest wolność działalności twórczej....

Historia Edwarda Snowdena też wprowadziła do tej debaty nieco fermentu. W wielu kolejnych zdaniach słyszałem odesłania do amerykańskich służb specjalnych, o USA, o tym, że Europa z Ameryką, że amerykańskie państwo coś tam. A słysząc te kolejne odesłania zastanawiałem, się: a Chiny? A Chiny nie podsłuchują? A przepisy chińskie w zakresie ochrony danych osobowych lub prawa autorskiego nas nie dotyczą? A Rosja? Świat to nie tylko Europa i USA. Świat jest hmm... globalny. A nawet większy, bo nie jeden glob jest na świecie.

W debacie zatem nadal jesteśmy wzbudzani do refleksji przez "defibrylator dziejów". Snowden ujawnia działania służb jakiegoś państwa - snop światła debaty kieruje się na owo ujawnienie. Obywatele przenikają przez bramki chroniące budynki rządowe i skutecznie hackując debatę publiczną - zaczynamy interesować się tym, czego dotyczył protest.

Do tego niektóre polityczne tezy związane z internetem rozdymają sferę problemu do takich granic, w których wchodzą w nurt populistyczny. Do przykładów tego typu tez zaliczyłbym hasła "internet za darmo", albo "wpisać prawo dostępu do internetu do Konstytucji". Pytani o to, co to jest ten "internet", co to chcą go wpisać do konstytucji, nie znajdują odpowiedzi. Bo jest to takie właśnie hasło, jak wolność. Wytrych, gra na emocjach. Internet, internet, wolność, wolność...

A przecież dzisiejszy internet jest inny niż ten, który znaliśmy 5 i 10 lat temu. To inny internet niż ten, z którego korzystałem w 1994 roku. To inny internet niż ten, z którego będę korzystał (jeśli dożyję) za 10 lat. "Internet dla każdego", "prawdo do internetu" w konstytucji, to - dla mnie osobiście - hasło nie różniące się od "kiełbasy wyborczej". A przecież internet - przez lata korzystania z niego - zawsze był dla mnie ważny.

Zatem refleksja dotycząca debaty musi obejmować odnotowanie pojawienia się w niej wielu wcześniej nie występujących w debacie "haseł" wyborczych.

W tej debacie jednak interesuje mnie podejście kandydatów do inaczej sformułowanego problemu. Otóż ciekawy jestem, co uważają w przedmiocie monopoli informacyjnych, gdy już uda im się skonstatować, że w jednym szeregu takich monopoli można postawić zarówno prywatność (tu jednostka dysponuje szeregiem uprawnień w zakresie powszechniejszej możliwości korzystania z informacji na jej temat, np. zgoda na wykorzystanie wizerunku, zgoda na naruszenie dóbr osobistych, zgoda na przetwarzanie danych osobowych, zgoda na otrzymywanie komunikatów), prawa autorskie (utwór to wszak informacja, ale szczególna, bo stanowiąca przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze i w ramach tej sfery istnieją prawne monopole - prawa wyłączne), tajemnice przedsiębiorstwa, czy inne tajemnice prawnie chronione (informacje niejawne, tajemnica dziennikarska, adwokacka, lekarska itp). Wszystko to są swoiste prawne bariery dla obiegu informacji.

Czy informacja "chce być wolna"? Informacja nic nie chce, bo nie ma woli. Ale może ma jakieś "właściwości" naturalne? Jeśli zapędzeniu w retorycznej debacie kandydaci - nie chcąc się narazić na zarzut bycia zwolennikiem cenzury - oświadczą nagle, że konstytucyjna wolność pozyskiwania i rozpowszechniania informacji jest dla nich najważniejsza, to musi to znaczyć, że nie jest dla nich najważniejsza ochrona prywatności. Jedno jest przeciwieństwem drugiego i obie sfery obiegu informacji nie mogą być "najważniejsze". Jeśli nie da się reglamentować prawnie obiegu informacji, to prywatność przestanie istnieć. I przypuszczam, że z czasem przestanie istnieć jako dobro warte prawnej ochrony, chociaż dziś należy do katalogu podstawowych praw człowieka.

Dlaczego prywatność może przestać istnieć? Można tu się odwołać do mema (rozpowszechnianego zresztą z naruszeniem praw autorskich do zdjęcia tego nieszczęsnego kota), w którym można przeczytać: What Has Been Seen Cannot Be Unseen. Nie można "odwidzieć", "odpoznać" informacji. Informacji nie można analizować przez analogię do świata rzeczywistego, gdzie da się postawić bramki, zapory, zabezpieczenia. Do paradoksów musi doprowadzić sprawa, w której ktoś przełamuje "skuteczne techniczne zabezpieczenia" informacji, bo skoro je przełamuje, obchodzi lub w inny sposób dociera do informacji, to przecież owe zabezpieczenia nie były takie "skuteczne", jak chciałby targany oczekiwaniami grup interesariuszy ustawodawca lub prawodawca.

Czy obieg informacji należy bardziej rozpatrywać w kontekście praw i wolności politycznych, czy raczej ekonomicznych? Społeczeństwo informacyjne było proklamowane na gruncie tez o tym, że informacja ma wartość ekonomiczną. Cała Europejska Agenda Cyfrowa jest dokumentem politycznym, w którym proklamuje się gospodarkę elektroniczną, a więc gospodarkę, w której przewagi konkurencyjne tworzone są na monopolach informacyjnych.

Ale jeśli obieg informacji należy raczej analizować jako zjawisko ze sfery politycznej, to zaczynamy mówić o społeczeństwie poinformacyjnym. Takim, w którym należy uwzględnić "naturalną właściwość" społeczną: bez swobodnego obiegu informacji nie byłoby społeczeństwa, w którym jednostki się komunikują ze sobą, a przedmiotem tej komunikacji mogą być informacje o życiu prywatnym, lub takie, które dziś objęte są takim lub innym monopolami własności intelektualnej.

W debacie publicznej na temat tzw. "praw cyfrowych" (swoją drogą uważam, że owe "cyfrowe" prawa to kolejny nie niosący istotnej informacji "wytrych" demagogii politycznej) brakuje mi dyskusji o roli państw. O suwerenności tych państw i o prawach obywateli definiowanych jako obywatele owych państw. Za chwilę może się zdarzyć, że (niektóre) państwa znikną, a zastąpią je imperia. Te zaś upadną - jak to było wielokrotnie w historii - Rzym, Bizancjum, Karolingowie. Ugną się pod naporem barbarzyńców, którzy nie będą chcieli respektować imperialnego prawa, dokonując skoku na zasoby chronione imperialnym aparatem egzekucji. Świat się globalizuje. A jednocześnie informacyjnie feudalizuje. Różnice między najbogatszymi i najbiedniejszymi ludźmi dzisiejszych czasów są znacznie, znacznie większe niż różnice między najbogatszymi i najbietniejszymi ludźmi epoki średniowiecznego feudalizmu. Wiele elementów, do których można się odnosić w dzisiejszych czasach już było w historii. Różne Kompanie Zachodnioindyjskie i Wschodnioindyjskie (Brytyjskie, Holenderskie, Duńskie, Francuskie, Szwedzkie i tak alej), które realizowały ekonomiczne interesy ery kolonialnej, potrafiły dysponować korporacyjnymi wojskami i wydawały własne pieniądze. Dziś korporacje międzynarodowe ("kapitał nie ma ojczyzny") pasą folwarki userów w swoich dobrach. Facebook ma więcej dusz niż jakiekolwiek państwo. Podobnie Google, a wcześniej Microsoft. Dynamika dominacji jednej globalnej korporacji nad innymi też się zwiększa. Jesteśmy na etapie, w którym pociąg postępu historycznego przyspieszył w taki sposób, że drzewa za oknem zaczynają się zlewać w jednolitą smugę. Coraz szybciej i szybciej. Jedna technologia zastępuje kolejną. Z mojej pierwszej komórki nie mógłbym już dziś pewnie zadzwonić, a dyskietki nie miałbym gdzie włożyć, by odczytać zapisane tam dane. Co będzie za rok?

Brakuje mi w dzisiejszej debacie politycznej dostrzeżenia tego, że istniejące pięć i 10 lat temu problemy za chwilę staną się zupełnie anachroniczne. Za chwilę (np. za 100 lat) może nie być praw autorskich, prywatności czy tajemnic, bo informacje będą przenikać nie tylko granice państw, ale też ściany budynków i czaszki jednostek (historia prawa do prywatności zaczęła się w 1890 roku od artykułu Warrena and Brandeisa pt. "The Right To Privacy", a to było raptem 120 lat temu). Nikomu dziś nie przychodzi do głowy to, by oczekiwać zgody na możliwość obejrzenia twarzy człowieka mijanego właśnie na ulicy. Zapoznajemy się w ten sposób z elementem jego wizerunku, ale prawo nie może oczekiwać rzeczy niemożliwych. Prawo też nie zajmuje się sprawami błahymi. Jeśli jednak informacje (różne ich rodzaje) zaczną nas naturalnie otaczać - wszelkie prawne reglamentacje obiegu informacji będą próbą "zawracania Wisły kijem". Fala informacji zaleje tych, którzy będą chcieli stanąć na jej drodze mając w ręku pióro legislatora.

A jeśli "kod zastępuje prawo", to owo pióro legislatora może nie być już istotnym narzędziem w ochroni proklamowanych tu i ówdzie praw i wolności obywatelskich. Bo może ziścić się i taki scenariusz, ze obieg informacji będzie reglamentowany przez aktualnego dysponenta jakiejś dominującej technologii. Dysponenta nastawionego na zysk i w interesie akcjonariuszy czy udziałowców licencjonującego technologię innym (informacyjnym wasalom).

Stąd tak istotne jest uwzględnienie w debacie problemów dostępu do informacji publicznej. Jeśli państwa tracą na znaczeniu, a kapitał bez ojczyzny zyskuje - jak obywatele mają realizować "władzę zwierzchnią" w Państwie? Jak obywatele mają być równoprawnymi uczestnikami gry interesów?

Brakuje mi próby aksjologicznego spojrzenia w przyszłość nawet nie tej, która oddalona jest od nas o 25 lat rozwoju społecznego, ale np. przyszłość dziesięcioletnią. Kandydaci tak daleko nie patrzą, bo kadencje ciał, do których chcą kandydować są nieco krótsze.

Wybierając dziś wybieramy też osoby, które odpowiadać będą musiały za rozwiązywanie problemów, które pojawią się w przyszłości. W okresie trwania kadencji Parlamentu Europejskiego, w okresie trwania kadencji Sejmu lub Senatu, w okresie trwania kadencji Prezydenta RP - nie jedna technologia (informatyczna czy informacyjna) narodzi się, wzbije do najwyższego punktu "życia produktu", a następnie zniknie z pluskiem, względnie schowa się do pawlacza technologicznej historii.

Wybierając dziś powinniśmy zatem wybierać takich reprezentantów, którzy - chociaż nie znają odpowiedzi dotyczących wyzwań przyszłości, bo nikt ich nie zna - potrafią się zmierzyć z takimi wyzwaniami, gdy już się one przed nami objawią. I takich też kandydatów, którzy nie tak łatwo ulegną jednej lub drugiej grupie interesariuszy, którzy będą potrafili pochylać się nad dobrem nas, jako wyborców. Oznacza to - jak to w polityce - że nie ma jednego dobrego kandydata, bo w tej debacie są po prostu przeróżne, czasem ewidentnie sprzeczne ze sobą, interesy.

I jeszcze jedna sprawa - kto chce być politykiem, a nie ma zaplecza "think tankowego" (czyli analitycznego, które szybko potrafi opracować stanowiska w różnych, czasem dość skomplikowanych sprawach), to jest chyba w bardzo ciemnym miejscu.

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

problem prywatności

Zgadzam się, że wiele dziejących się obecnie procesów dąży do pogrzebania prywatności i wygląda na to, że będzie coraz trudniej ją bronić. Ale jak dyskutujemy o końcu prywatności to trzeba przede wszystkim się zastanowić co to oznacza. Konsekwencje na pewno będą różne - ale chyba najważniejsza to taka, że jak wszystko będzie publiczne - to będzie też polityczne, a opowiadanie kawałów znowu stanie się niebezpieczne.

Jeśli dobrze rozumiem to

Jeśli dobrze rozumiem to chcesz Piotrze, aby nie odrywać debaty politycznej od życia.
To jest bardzo dobra propozycja. I bardzo trudna w realizacji.

Jedyny problem - moim zdaniem - jest w tym, że polityka oderwała się od życia. Jest w pewnym sensie fikcyjna. To naprawdę jest teatr, scena polityczna, gra. Czasem mam wrażenie, że to się staje coraz bardziej fikcyjne.

Odnoszę też wrażenie, że ludzie tacy jak Ty pracują nad tym, aby uczestników gry skłonić do zajmowania się sprawami naprawdę związanymi z życiem. Przychodzi to ciężko, a niestety uczestnicy gry nie przestają grać, nawet jeśli zauważą to wołanie z boku.

Tu dochodzimy do ciekawego pytania - czym jest "debata polityczna". Czy to tylko ta gra tocząca się na środku sceny, czy wszystko wokół sceny? Jeśli to tylko wydarzenia w centrum sceny to możemy dojść do gorzkiego wniosku, że świat "poza sceną" musi troszczyć się sam o siebie, od czasu do czasu wpływając na grę.

Jeśli "debata polityczna" to wszystko wokół sceny, ten felieton jest elementem tej debaty i w pewnym sensie nie brakuje w tej debacie tez jakie postawiłeś.

Jeśli uznajecie ten komentarz za bzdurny, to możliwe, że on taki właśnie jest. Uwierzcie mi jednak, że chciałem coś przez to powiedzieć :-)

Pan Premier kiedyś powiedział

Pan Premier kiedyś powiedział "nie szukajmy kiczu porozumienia, każdy zna swoją rolę". To padło dokładnie w trakcie tego spotkania, którego nagranie zniknęło z Sieci (generalnie tamto spotkanie, którego nagranie po zniknięciu zre-use'owałem, obfitowało w smaczne wypowiedzi). A w naszym kontekście chodzi o to, że kandydaci będą chcieli się przypodobać wyborcom, zaś dziennikarze powinni robić swoje, a dziś - dzięki środkom społecznej komunikacji obok dziennikarzy mogą swoje robić też obywatele. Jeśli to taka społeczna gra, to obywatele po prostu powinni lepiej znać jej zasady. Czyli wchodzimy na poziom potrzeb w zakresie edukacji medialnej społeczeństwa.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Rządzący.

W zasadzie nie wiem, czy dziękować, czy wręcz przeciwnie - nie widzę wśród polityków nikogo zdolnego do zajęcia się wyżej postawionymi "pytaniami na następne 5-10 lat".
No i wiążące się z tym - reakcja na protesty w.s. ACTA. Jak rozumiem problemem polityków z tymi protestami była niemożliwość "podpięcia" się pod nie, bo "nagle" okazało się, że polityk ma dokładnie taką samą pozycję, jak uczestnicy protestów i nikt nie chce uznać jego "uprzywilejowania" (MSZ: i bardzo dobrze). Głoszenie "my za wolnością, wolnością" byłoby wtedy płytką reakcją obronną, czymś w rodzaju "rabbit caugth in the headlights".
Może mam klapki na oczach, ale mam wrażenie, że politycy znajdują się generalnie w jednym z dwóch stanów: "my pany" (ew. "my, król") - czyli pycha i brak dialogu - i "zając w drogowych" - czyli strach i... brak dialogu (bo obiecywanie wszystkiego jak leci dialogiem nie jest). Jedyną różnicą między tymi stanami jest, kto jest silniejszy; w przypadku "zająca" są to, przypadkiem i chwilowo, szarzy obywatele.
Chętnie się dowiem, że się mylę.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>