Nie podoba mi się pomysł "uwłaszczenia naukowców" z publicznych uczelni
Od kilku miesięcy p. Barbara Kudrycka, Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, wspomina w mediach o koncepcji "uwłaszczenia naukowców". Właśnie przeczytałem, że stosowny projekt ustawy jest w konsultacjach publicznych, zatem postanowiłem go znaleźć. Chodzi o Projekt Założeń projektu ustawy o zmianie ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz niektórych innych ustaw z dnia 6 maja 2013 r. Zabrałem się za lekturę tego projektu zastanawiając się, jak bardzo ten projekt odbiega od przedstawianych wcześniej przez MAiC koncepcji "otwartych zasobów" oraz tezy Pana Premiera, że "to co powstaje za pieniądze publiczne jest własnością publiczną". Nie podoba mi się takie "uwłaszczenie" na moich pieniądzach z podatków. Myślę sobie, że jak naukowiec chce partycypować w zyskach z praw własności intelektualnej, to przecież może zatrudnić się całkiem prywatnie w jakiejś prywatnej spółce, w której będzie mógł rozwijać dział R&D (research and development). Jeśli moje pieniądze mają iść na finansowanie nauki, to ja, jako sponsor (podatnik, obywatel), chcę mieć z tego prawa do efektów tej nauki. Tak sobie myślę.
Tematowi zacząłem się przyglądać, ponieważ trafiłem w RSS-ach na tekst Minister Kudrycka uwłaszczy naukowców? Jest tam tylko o tym, że "Minister nauki chce, aby naukowcy nie tylko posiadali prawa autorskie do swoich odkryć, lecz także majątkowe". Media worker nie wskazał tytułu ustawy, ani nie przedstawił innych informacji, które pozwoliłyby mi dotrzeć do źródła propozycji (za to opatrzył tytuł znakiem zapytania, co może zwiększyć klikalność i zmniejszyć odpowiedzialność za słowo). On może pomijać informacje, bo zatrudniła go prywatna spółka (jak nie będzie spełniał pokładanych w nim nadziei, to go zwolnią). Państwo zaś powinno wskazywać konkretne, rzetelne i pełne informacje na temat swojej aktywności. Zacząłem zatem szperać. Wszedłem na strony Ministerstwa i nie znalazłem tam żadnej przydatnej informacji. Odwiedziłem Biuletyn Informacji Publicznej Ministerstwa (wciąż się zastanawiając, w jaki sposób doprowadzić do zlikwidowania marnowania tych publicznych pieniędzy przez tendencję do istnienia strony własnej oraz niezależnego od niej BIP) i zacząłem przyglądać się tytułom ostatnich projektów ustaw. Nic mi się nie rozjaśniło. W międzyczasie trafiłem na wywiad Kudrycka: Uwłaszczymy naukowców. To oni będą właścicielami praw do wynalazków i tam znalazłem wypowiedź:
Ponadto chcemy uwłaszczyć naukowców. W tym celu zmieniamy ustawę – Prawo o szkolnictwie wyższym.
W ten sposób zorientowałem się, że chodzi o opublikowany w BIP ministerstwa Projekt Założeń projektu ustawy o zmianie ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz niektórych innych ustaw. Jest tam sam projekt (PDF) oraz jego test regulacyjny (PDF). Projekt w takim formacie, by nie dało się go przeszukiwać maszynowo (jak również w prosty sposób zaznaczyć fragmentu, by go potem łatwo przywołać). Nie podoba mi się to. Nie podoba mi się również koncepcja, że "uwłaszczenie" ma stanowić "istotny impuls finansowy dla naukowców i motywację do aktywnych działań w zakresie komercjalizacji wyników prowadzonych przez nich badań, zwłaszcza jeśli komercjalizacją tą nie są zainteresowane uczelnie". W projekcie tym (w którym też proponuje się m.in. wyłączenie przychodów własnych uczelni spod rygorów ustawy o finansach publicznych) jest kilka akapitów o prawach autorskich, ale też o prawach z wynalazków (str. 16; tam pkt 9). W teście regulacyjnym o pomyśle z prawami autorskimi nie ma słowa.
Nie wiem, dlaczego miałbym - jako podatnik - cieszyć się z tego, że będę finansował naukowców, którzy potem będą dysponowali monopolem praw własności intelektualnej związanym z finansowanymi przeze mnie badaniami. Wyobrażam sobie, że naukowiec może zatrudnić się w komercyjnie działającym przedsiębiorstwie, które będzie ponosiło ryzyko gospodarcze jego działań (a więc też owo przedsiębiorstwo będzie potrafiło zmotywować pracowników do zwiększania przewagi konkurencyjnej tego przedsiębiorstwa na rynku, albo zwyczajnie poniesie porażkę gospodarczą). Wyobrażam sobie też, że wprowadzenie "uwłaszczenia" (co przecież nie zakłada, że takie prawa miałyby być nieprzenaszalne) nie przeszkodzi przedsiębiorcom w tym, by - korzystając z ekonomicznej przewagi w relacji naukowiec - przedsiębiorca - za bezcen wykupować nadające się do przejęcia (chronione monopolem praw własności intelektualnej) efekty pracy takich naukowców. Będzie to zatem jednorazowy "transfer" efektów sfinansowanych z podatków do biznesu i to za bezcen. Zastanawiam się dlaczego mam się z tego cieszyć? I zastanawiam się też, jaka jest właściwie rola tego naukowca, który idzie na publiczną wyższą uczelnię, by tam prowadzić prace badawcze i naukowe.
Jako przedsiębiorca samodzielnie prowadzący swoją działalność gospodarczą jakoś sam muszę się zatroszczyć o klientów, o uzyskanie pozycji rynkowej i ponoszę ryzyka gospodarcze swoich decyzji. Dlaczego naukowiec (kim jest "naukowiec" i czy to słowo ma jakieś szczególne znaczenie oraz czym się różni od "artysty" lub "poety"?) miałby być osobą uprzywilejowaną, której ryzyka gospodarcze są niwelowane "egzystencjonalnym ubezpieczeniem publicznym, polegającym na finansowaniu państwowym nadającym się do prywatnej monetyzacji". Rozumiem, że pensja z budżetu (płacona przez pośredników, takich jak wyższa uczelnia) zwiększa trochę bezpieczeństwo w tych trudnych czasach. Lekko nie jest. Ale myślę sobie też, że przecież w myśl tych samych zasad komuś nagle mogłoby wpaść do głowy, że wszyscy powinni wpłacać do budżetu wszystkie zarobione przez siebie pieniądze (jako podatnik i przedsiębiorca wpłacam tam spory procent swoich przychodów) i potem z tego budżetu by dzielono "każdemu wedle jego pozycji w systemie". Państwowo regulowane pensje przedsiębiorców, państwowo regulowana "innowacyjność". Państwowo regulowany rynek. Hmm... To mi przypomina jakąś idee, o której kiedyś już chyba słyszałem...
No, ale może zwyczajnie nie wiem wszystkiego i ten pomysł Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest wybitny. A może - bo istnieje i taka możliwość - jestem po prostu niezsocjalizowany.
Nieustająco nurtujące mnie pytanie brzmi: co to są zadania publiczne i jak należy dystrybuować pieniądze z publicznych danin, czyli ile państwa w państwie i gdzie jest granica między tym co prywatne, a tym co publiczne.
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
W innych krajach jest inaczej
Trochę się Pan myli w ocenie, że państwo nie może wspierać prywatnych firm w ich badaniach nad rozwijaniem "nowych technologii". Państwa zachodnie to w zasadzie wspierają swoje firmy na każdym kroku. Choć nie jest to robione zawsze bezpośrednio, to jednak jest to forma wsparcia.
Np. firma Boeing co chwila dostaje od rządu USA grube miliony na rozwijanie pionierskich eksperymentów w dziedzinie lotnictwa wojskowego (i nie tylko). Nawet jeśli tych potem nie zamówi to państwo. Pozwala to jednak tej firmie wymyślać np. nowe materiały, które zastosowanie znajdują w dziedzinie lotnictwa cywilnego. I w ten sposób powiększają one przewagę konkurencyjną tej firmy nad innymi producentami, np. Airbus.
Pomysł PO - trudno mi go oceniać, czy ma on sens, czy nie jest tylko kolejnym skokiem na kasę i dające się jeszcze sprzedać pomysły naukowe. Ale wygląda to ogólnie jak krok w tym kierunku, w którym podążają państwa zachodnie.
P.S. Gigantycznym problemem polskiej innowacyjności jest to, że nie znajduje ona zastosowania komercyjnego potem. Wynalazek jest wymyślany, a potem - nikt go nie produkuje. Taka innowacyjność "do szuflady" nie ma żadnego sensu. Liczy się tylko to, co jest (lub może być w najbliższym czasie) produkowane komercyjnie.
nie znam się ale się wypowiem
Nie czytałem wyżej wyżej wymienionej ustawy ale kilka uwag mi się narzuca.. Jak dla mnie taki projekt jest dość czytelnym sygnałem od ministerstwa - sami na siebie zaróbcie bo od nas nie dostaniecie większych pieniędzy. W tej chwili wiele grantów przyznawanych przez państwo ma przewidzianą niewielką ilość pieniędzy na wypłaty (przynajmniej w mojej dziedzinie).
Co do bezpieczeństwa socjalnego to w części uczelni zatrudnienie zależne jest od godzin dydaktycznych - co ze względu na demograficzny dołek może prowadzić do zwolnień. Co do otwarcia zasobów - ok, tylko że ocena naukowca jest uzależniona od publikacji i to najlepiej w międzynarodowych, mniej lub bardziej prestiżowych czasopismach - które otwarte nie są (ale to temat na dłuższą dyskusje)
Naukowiec tym się różni od poety duża część jego pracy często do niczego się nie nadaje a jeśli się do czegoś nadaje to nie do bezpośredniego spieniężania. Poeta może pisać po godzinach pracy w supermarkecie do szuflady, najwyżej potomności go doceni, praca naukowa przynajmniej ta na wysokim poziomie to praca na pełen etat, a jeśli naukowcy musieli by całkowicie ponosić konsekwencje swoich porażek tak jak w gospodarce- pracowali by nad zagadnieniami które są niezbyt ryzykowne a nauki podstawowe moglibyśmy sobie praktycznie darować.
A co współpracy z przemysłem i sprzedaży za bezcen wiedzy wytworzonej za pieniądze publiczne, tego bym się nie obawiał przynajmniej w tej chwili polscy przedsiębiorcy nie są zainteresowani, bo sprowadzają sprawdzone rozwiązania z zagranicy, albo prawo im nie pozwala (np. badania nad GMO) więc to że pojawi się jakikolwiek transfer wiedzy z uczelni do przemysłu będzie już jakimś sukcesem.
W zasadzie to zgoda, tylko z
W zasadzie to zgoda, tylko z jednym zastrzeżeniem. Można przy tej logice twierdzić, że prowadzenie badań podstawowych za pieniądze podatników to też ich marnowanie. Jeśli bowiem kończy się na uczelni działalność na badaniu naukowym, z którego wynika jakieś nowe odkrycie i się to odkrycie publikuje w czasopiśmie naukowym to się je i tak "oddaje" zainteresowanym "biznesom", które na podstawie tych publikacji mogą sobie zrobić jakieś zyskowne wdrożenie i je opatentować. Tyle, że można ew. uznać, że wtedy wszyscy mają tu równe prawa - znaczy każdy podatnik dysponujący odpowiednią wiedzą i możliwościami może studiować literaturę naukową i próbować samemu zamieniać różne opisane tam odkrycia na konkretne wynalazki, które sobie już na własny koszt i na własne konto zmonopolizuje patentem. Idea wspierania tegoż naukowca z środków publicznych jest tu taka, że jego praca się przekłada na nowe możliwości dla podatników - zarówno czerpania korzyści finansowej z jego pracy, jak i z bezpośredniego korzystania z tego, że na rynku pojawi się nowy wynalazek, który dajmy na to ratuje czyjeś życie (np: nowy lek na raka). Przeniesienie praw majątkowych do wynalazku - faktycznie tutaj burzy tę logikę finansowania nauki.
Praktyka jest jednak taka, że uczelnie (polskie akurat w minimalnym stopniu, ale amerykańskie, izraelskie i te ze "starej Europy" z tego żyją w dużym procencie) same chcą zmonopolizować korzyści finansowe z odkrycia - w tym celu przez pewien czas ich nie ujawniają - tylko pracują po cichu nad ich wdrożeniem w praktyce, czyli kombinują jak je zamienić na patentowalne wynalazki. Żeby naukowiec miał do tego jakąś motywację - zachęcają go perspektywą podziału zysków, albo przynajmniej pojedynczą, sowitą nagrodą. W sumie - o ile na taką działalność uczelni państwowych jest zgoda - to podatnikowi w zasadzie wszystko jedno - jak się zyskiem z monopolu na wynalazek uczelnia dzieli z wynalazcą, czyli naukowcem... I tak jego możliwości wdrożenia tego wynalazku to nie zmieni.
Mam więc pytanie: Czy uczelnie/naukowcy mają mieć prawo do patentowania wynalazków wynikających z ich badań prowadzonych przez podatników, czy też mają te wyniki publikować a wdrażaniem lepiej, żeby się zajęli obrotni podatnicy już poza uczelniami? Najbardziej obrotni tutaj to oczywiście biznesmani, również, a może głownie ci z dużych korporacji międzynarodowych, tak czy siak... :-)
kilka uwag
Niestety nie przeczytałem projektu ustawy, więc może nie powinienem się wypowiadać, ale zaryzykuję kilka uwag:
1. Moja pierwsza hipoteza jest taka, że chodzi po prostu o poprawienie statystyk, żeby lepiej wypaść w jakimś europejskim zestawieniu. W tym samym celu pewna uczelnia uchwaliła, że za niezgłoszenie wynalazku w ciągu dwóch tygodni od wynalezienia grozi kara dyscyplinarna. Skuteczność ustawy będzie pewnie podobna, jak tego zarządzenia.
2. W dawnych czasach najlepszym kompilatorem Pascala na mikrokomputery był UCSD Pascal opracowany na University of California in San Diego, ale rozprowadzany przez inną instytucję, bo - jak tłumaczono - uniwersytetowi nie wolno zarabiać działalnością komercyjną. Do dziś mnie intryguje, czy to w USA był wyjątek czy zasada i czy to się potem zmieniło.
3. Własnością pracodawcy jest nie tylko patent przygotowany w ramach obowiązków służbowych, ale każdy patent mający związek z pracą - tak przynajmniej kiedyś to zrozumiałem i wydawało mi się to niesprawiedliwe.
4. Tak w ogóle to obsesja na temat patentowania wyników badawczych wcale mi się nie podoba. Słyszałem anegdotę - nie ręczę za prawdziwość - że pewna uczelnia zgłosiła mnóstwo bezsensownych patentów, które niemal na pewno zostaną odrzucone, ale to potrwa - w miedzyczasie uczelnia zarobiła za same wnioski dostatecznie dużo punktów do "parametrycznej oceny jednostki", żeby ten manewr się opłacił.
Chyba reguła
Co do przypadku z UCSD Pascalem, to chyba reguła, bo w trochę nowszych czasach dokładnie identyczna sytuacja była z przeglądarką WWW NCSA Mosaic. Opracowana w National Center for Supercomputing Applications na University of Illinois, była przez ten uniwersytet rozpowszechniana bezpłatnie w Internecie, natomiast prawa do komercyjnego licencjonowania tego oprogramowania miała firma Spyglass, i od niej to m.in. Microsoft kupił licencję tworząc na bazie NCSA Mosaic pierwszą wersję Internet Explorera...
Cóż ja też się nie znam
Cóż ja też się nie znam ale się wypowiem. Moim zdaniem jeśli już istnieją uczelnie państwoawe (czyli utrzymywane z podatków) to wszelkie pożytki płynące z pracy naukowców tam zatrudnionych (w tym finansowe) powinny stanowić własność podatników (występujących tu w roli sponsora / zleceniodawcy)
Zgadzam się że wyniki badań powinny być patentowane i to we wszystkich możliwych miejscach (bo wynalazki należy chronić) jednak właścicielem patentu powinni być wszyscy obywatele RP.
Jestem za tym żeby naukowiec który opracuje coś co można wykorzystać w świecie realnym i co może przynieść określone profity otrzymał przyzwoitą premię wprost proporcjonalną (np 1%) do wpływu podatkowego uzyskanego z tego tytułu od firmy/firm które wykorzystują go biznesowo. Warunkiem uzyskania prawa do wykorzystywania takiego wynalazku byłoby to że firma jest zarejestrowana na terenie RP i tutaj prowadzi biznes oraz odprowadza podatki.
System taki po pierwsze:
- wsparł by badania możliwe do wykorzystania oraz nagradzał badaczy
- przyczyniłby się do realnego postępu i wzrostu gospodarczego w RP
Takiego efektu nie posiadają dotacje i granty na badania przyznawane przez instytucje publiczne z racji niewielkiej wiedzy przyznających w dziedzinie badań oraz możliwości ich ewentualnego wykorzystania w realnym świecie.
Naukowiec w prywatnej firmie
Naukowiec w prywatnej firmie nie będzie właścicielem patentu. Właścicielem będzie raczej ten, kto do pracy nad problemem go zatrudnił.
Na zachodzie właścicielami patentów są uczelnie, które zatrudniały pracujących nad nimi naukowców. Dlatego też nie istnieją właściwie darmowe praktyki, bo wtedy wynalazek/odkrycie mógłby opatentować praktykant, a przecież korzystał z zaplecza badawczego uczelni.
Granty są częścią wynagrodzenia i dlatego prawa do odkryć ma zatrudniający (uczelnia).
wszystkim się podoba wywłaszczenie studentów?
Według założeń uczelnia będzie zobowiązana do publikowania "na stronach podmiotowych uczelni" (co to jest???) prac dyplomowych - jak rozumiem - bez wynagrodzenia. Na wniosek studenta to naruszenie praw autorskich będzie mogło być odroczone przez "radę podstawowej jednostki uczelni".
Uwagi do zmian dotyczących prac dyplomowych zgłosiło kilka instytucji, ale wszystkie zostały odrzucone, więc założenia nie podają ich treści.
Praca naukowa w tajemnicy
Praca naukowa w tajemnicy - to oksymoron. Nie da się tworzyć wynalazków, pracując nad kartką zasłanianą ręką. Ministrze Kudryckiej pomyliło się już wszystko i nie rozróżnia sytuacji naukowca pracującego dla olbrzymiego koncernu farmaceutycznego, który owszem, ma patenty i jednocześnie osiągnięcia naukowe, ale zatrudnia z 5000 chemików w tym 30 profesorów na etacie, a biedną polską uczelnią (jak UJ czy UW) gdzie pracuje 50 chemików i 30 profesorów ale każdy w innej dziedzinie. Ci luzie nie mają problemów z tym że im ktoś kradnie efekty pracy (co trzeba by zabezpieczać patentami). Problemem tych ludzi jest samotność i brak partnerów pracujących nad tym samym zagadnieniem w Kraju, a czasem nawet i na świecie (bo czasem danym tematem zajmują się na całym świecie 4 osoby!). Izolacja nauki Polskiej jest większym wyzwaniem (z którym pani ministra niewiele robi), niż kradzież efektów naszej pracy (ba! Żeby ktoś chciał to kraść!). Dlatego pomysł ministry jest kuriozalny, bo zachęca polskich uczonych do ukrywania tego czego i tak nie mają...
Cargo cult science
Mówiąc krótko, partia i rząd zmuszają naukowców do uprawiania "cargo cult science", por.
http://en.wikipedia.org/wiki/Cargo_cult_science
Cargo cult science refers to practices that have the semblance of being scientific, but do not in fact follow the scientific method...
Panie Piotrze z dużą
Panie Piotrze z dużą ilościa Pańskich tez krytycznych się zgadzam. Tak tylko pierwsze skojarzeni mi przychodzi do głowy, że nasi legislatorzy chyb sie inspirują regulacjami z USA. Tylko ciekawe czy to u nas zadziała, jako, że nasz poziom instytucjonalny jest dość inny. Mam na myśli zarówno wymiar publiczny jak i sektor prywtany. Tak się zastanwiam czy kopiowanie prawie literalnei rozwiązania z ustawy The Bayh–Dole Act ma sens?
Krótki komentarz
Komentarze powyżej już zawierają wiele cennych uwag toteż nie widzę potrzeby rozpisywania się. Dodam jedynie krótkie uwagi.
W odniesieniu do tytułowej tezy Pana Piotra, to mój pogląd w sprawie korzyści dla podatników w kontekście komercjalizacji jest mniej więcej taki jak odnośnie odprowadzania stawki VAT od papierosów lub benzyny, a następnie akcyzy od już oVATowanej kwoty (czyli podatek od podatku). Czyli wobec przepisów podatkowych a także obecnych (i przyszłych) przepisów komercjalizacyjnych, dura lex sed lex.
W odniesieniu do całej "reformy reformy" to pozostaje mi jedynie wyrazić ubolewanie iż minister Kudrycka nie dalej niż trzy lata po wprowadzeniu w miarę jasnych przepisów komercjalizacyjnych, uznała iż środowisko naukowe, skądinąd mocno skostniałe, w kontekście efektywności komercjalizacji najwidoczniej należy potraktować kolejną "terapią szokową".
W odniesieniu do samego projektu, przejrzałem podlinkowany projekt, w poszukiwaniu doprecyzowania terminu "niektórych innych ustaw". Ku zaskoczeniu nie znalazłem tam nic o noweli ustaw o PAN oraz IB. Czyżby minister Kudrycka serwowała właśnie polskiej nauce duopol komercjalizacyjny, gdzie odmienne od siebie procedury komercjalizacji zależą bezpośrednio od typu jednostki naukowej??
Badania
Muszę się niezgodzić. Obecny system ocen instytucji naukowych nie zacheca do patentowania - mozna nabic punkty w inny sposob. Problem polega na tym ze jezeli juz sie opatentuje cos sensownego to nie da sie z tym nic zrobic. Uczelnia jest tworem intertnym, który nie ma woli wykorzystania tego patentu. Ginie on wiec w szufladzie. Gdyby zrobic tak ze patentem dysponuje dowolnie wynalazca a uczelnia dostaje powiedzmy 30% z zysku z patentu wilk bylby syty i owca cała. Zmotywowany naukowiec by decydował co z nim zrobic - zalozyc firme czy sprzedac. Uczelnia miala by forse z patentu panstwo z podatków. Win - win.
Askąd pomysł że naukowiec jest kompetentny by wdrażać...
... swój wynalazek? Wdrożenie nawet najprostszego pomysłu technicznego do produkcji wymaga znacznie więcej niż pomysłu "jak coś zrobić".Komercjalizacja istniejących rozwiazań, zwłąszcza wobec globalizacji rynku gosdpaorczegojest szalenie kosztownym procesem. Sama możliwośc patentowania jest nic nie znaczącym pustym działaniem.
Proszę popatrzeć na dwie ważne sprawy - Niebieski Laser i Produkcja Grafenu. Obie są/były oczkiem w głowie ministrów rożnej maści, obie technologie miały zaplecze patentowe i finansowe, obie miały wsparcie powolnych agencji prawnych i konsultingowych. I co?
Droga od pomysłu przez patent do wdrożenia rynkowego, a dalej do rynkowego sukcesu wymaga czegoś znacznie więcej niż tylko stosownego prawodawstwa, wymaga całego ekosystemu zbudowanego wokół innowacyjności. W Polsce taki ekosystem może zbudować jedynie państwo - prywatny biznes nie posiada odpowiednio światłych ludzi i dostatecznego kapitału by inwestować w działania wysokiego ryzyka. Nie - nie jest prawda ze biznes da sie w hi-tech rozwinąć za 200 tysięcy €. Tyle to kosztuje ekspertyza czy jest sens inwestować...
Uzasadnienie
W krótkim wcześniejszym wpisie zabrakło uzasadnienia w odniesieniu do mimo wszystko zasadności - w moim przekonaniu - planowanych zmian.
Sytuacja jest stosunkowo prosta. Wprowadza się przepisy komercjalizacyjne (przybliżona data: 1 X 2010 r.). Zarówno naukowcy jak i uczelnie, pomimo krótkiego czasu na zapoznanie się z nową "polityką", najpewniej nie generują zbyt wielu udanych wdrożeń a stosowne zachęty traktuje się jako instrument nadmuchiwania statystyk. Ponadto niektóre regulaminy IP uczelni pozbawiają całkowicie naukowców praw do przychodów z tytułu komercjalizacji IP co powoduje, że całe IP trafia docelowo "do szuflady". Bo dla większości uczelni i jednostek naukowych "komercjalizacja" to kolejny "kłopot".
Wobec tego Pani Minister ucieka się do innego środka w stylu: "to jest wasza własność, radźcie sobie sami, jeśli wierzycie w odkrywczość własnej innowacji, załóżcie firmę i pokażcie sprzedaż, eksport itp". I pomimo rozlicznych minusów takiego podejścia, wydaje się ono byc umiarkowanie uzasadnione.
W odniesieniu do "uwłaszczenia naukowców za publiczne pieniądze" nie widzę w tym niczego zdrożnego. Proszę zwrócić uwagę iż w całej UE firmy mogą korzystac z bezzwrotnej pomocy de minimis w kwocie do 200 000 EUR w czasie trzech lat. W Polsce rozliczne fundusze zalążkowe dokapitalizowują bezzwrotnie(!) startupy w formie de minimis właśnie. W całej unii wspiera się innowacje, co więcej, wspiera się mikro- i małe firmy. Jednym z celów reformy nauki było "wsparcie przedsiębiorczości studentów i pracowników naukowych".
Więc wobec tego iż obecnie w urzędach pracy można otrzymać bezzwrotne wsparcie typu 50 000 PLN na "założenie firmy", wszystkie po kolei ministerstwa wspieracją przedsiębiorczość, więc wspiera się też - w moim przekonaniu poprzez cytowane zmiany - przedsiebiorczość "przedsiębiorczych i pomysłowych naukowców". Bezrobotny dostaje dotację 50 000 PLN na firmę, student może dostać do 200 000 EUR na innowacyjną firmę, dlaczego więc państwo nie miałoby wspierać naukowców "wartością niematerialną lub prawną" której wartość w momencie rozpoczęcia procedury komercjalizacji (wczesny prototyp lub PoC) jest z jednej strony istotna, z drugiej strony mimo wszystko ograniczona wysokim ryzykiem innowacyjnym.
Czy jest co uwłaszczać?
Pracuję na uczelni na poletku badań podstawowych, ale pewnie poniższe uwago dotyczą chyba większości zatrudnień badaczy na uczelniach.
1. Obowiązkiem nauczyciela akademickiego (bo tak się nas nazywa) jest kształcenie i prowadzenie badań. Prowadzenie badań jest mierzone "publikowalnością" ale nikt nie pyta gdzie i kiedy wykonano badania i czy wszystkie wyniki opublikowano. Mój czas pracy jest na tyle niedookreślony (pracuję w domu i na uczelni, w dzień i w nocy, w dni robocze i ustawowo wolne) że nikt nijak nie ustali, kiedy powstało jakieś odkrycie. Jak się uprę, to uczelnia nigdy o moim wielkim odkryciu się nie dowie i chyba nijak ścigać za to się nie da - ot w ramach hobby sobie coś odkryłem.
2. Powyższe stosuje się nawet do (w pewnym sensie) zamawianych badań, np. w ramach grantów NCN. Niby deklaruję tam, że to będą badania poza normalnymi obowiązkami służbowymi (i dlatego dodatkowo płatne) ale (przynajmniej w znanych mi przypadkach) nikomu do głowy nie przychodzi kontrolowanie mojego czasu pracy, miejsca wykonywania badań i zakresu ujawnienia ich wyników. Jeśli dokonam wielkiego odkrycia to teoretycznie nikt mnie nie zmusi nawet do jego opublikowania i grantodawca (finansujący moje badania) może się o nim nigdy nie dowiedzieć.
3. Ramy prawne pracy naukowca na uczelni raczej sprzyjają takiej interpretacji: państwo daje pieniądze na funkcjonowanie uczelni głównie dla jej działalności dydaktycznej. ponieważ jednak kształcenie na poziomie wyższym powinno być prowadzone przez fachowców (czytaj: czynnych naukowo badaczy) wiec państwo dorzuca trochę kasy (teraz prawie wyłącznie w systemach konkursowych) na prowadzenie badań i interesuje się wynikami tych badań tylko dla sprawdzenia, czy badacz pracuje naukowo, co mierzone jest liczba publikacji. Temu służą systemy awansowe, ograniczony czas bycia asystentem (bo musi zrobić doktorat), adiunktem (bo musi zrobić habilitacje) itd.
4. W sprawach jakie my sami uważamy za ważne jesteśmy uwłaszczeni już od dawna - nikt nie dostanie kodu źródłowego opracowanych przeze mnie programów komputerowych jakie opracowałem dla wykonania badań, na podstawie których opublikowałem kilkadziesiąt prac, zrobiłem doktorat czy habilitację, również w ramach grantów.
Pozdrawiam.
Tak to właśnie wygląda
Też jestem pracownikiem naukowym (instytut badawczy) i tworzę oprogramowanie do badań podstawowych. Przywołane przez Pana nieco aroganckie - w świetle obowiązujących przepisów - poglądy ukazują tylko, jak bardzo pilnie potrzebne są na uczelniach / jednostkach naukowych piony typu CTT, które zajmują się komercjalizacją oraz ochroną IP.
Otóż zarówno patenty jak i oprogramowanie (itp.) wytworzone w jednostce naukowej na podstawie zatrudnienia w formie umowy o pracę powoduje, iż nabywcą pierwotnym jest macierzysta jednostka naukowa, jest wobec tego właścicielem praw majątkowych, chyba że Regulamin Własności Intelektualnej odnośnej jednostki lub umowa o pracę stanowi inaczej. Odnośne przepisy które regulują "powstanie wynalazku przy pomocy pracodawcy" czy "utworów pracowniczych" (w tym: program komputerowy) zawarte są odpowiednio w PWP i UPAPP. Jeśli wynalazek lub utwór (tu: software) powstanie w zaciszu domowym, w WC lub w windzie a ma związek z obowiązkami zawodowymi z tytułu zatrudnienia w formie umowy o pracę, staje się własnością pracodawcy.
Jeśli chciałby Pan móc w przyszłości wypowiadać się w odniesieniu do dotyczącej Pana materii,
na przykład nie anonimowo,w innym duchu niż "schowam do kieszeni, wyniosę i nikomu nie powiem", zamiast tego zgodnie z obowiązującymi normami, polecam stosunkowo interesujący artykuł w kwietniowym PUGu opisujący zagadnienie komercjalizacji oprogramowania naukowego.Gwoli wyjaśnienia
Gwoli wyjaśnienia -regulamin ds.własności intelektualnej uczelni czy innej jednostki może pozbawiać uczelni własności. Może regulować natomiast wynarodzenia dla twórców z tytułu komercjalizacji. Uczelnie od niedawna, ok.3-5 lat dają twórca od 50 do 70 % kwoty, która wpłynie na konto uczelni z tytułu wynalazku.
CITT natomiast w tym kraju zajmuja sie pisaniem projektów unijnych, szkoleniami, prowadzeniem inkubatorów i głównie wynajmowanie powierzchni. Proszę sprawdzić ile skomercjalizowali wynalazków. Będzie wtedy odpowiedź co tam się dzieje.
Przepraszam - powinno być
Przepraszam - powinno być regulamin NIE może pozbawiać uczelni własności.
Prawda czasu prawda uczelni...
Prawda jest taka, że:
- pisanie projektów pod już opracowane lub znane już rozwiązania na świecie, jest niczym nowym
- brak jest rozwiązań naprawdę ciekawych i innowacyjnych - to co jest zgłaszane ma niejednokrotnie niską wartość (o ile nie zawyżam)
- to że ktoś na uczelni wymyśli lek na raka - pozostawiam w sferze imaginacji
- patenty ważne są do awansu i parametryzaji
- większość uczelni w swoich regulaminach i tak - w razie komercjalizacji - oddaje twórcom nawet 70% kwoty jaka wpłynie na konto uczelni z tytułu tego wynalazku. A i tak nikomu nic się nie chce.
- kadra uczelni/PAN/instytutów - prosze popatrzeć na wiek, ilość emerytów, ilość młodych naukowców,
- mało komu się coś chce...i kasa zewnętrzna czy przenoszenie praw nic tu nie zmieni
- pracownicy uczelni uważają, że do ich pomysłów powinna stać kolejka chętnych przedsiębiorców i kupić rozwiązanie od razu za 1 mln euro,
- brak wspólnego języka pomiędzy przedsiębiorcami a naukowcami - na cóż, nie jeden myślę uważa, że większą wiedzę ma chłopak po zawodówce pracujący od 15 lat np.na spawalni niż niejeden profesor, który się specjalizuje w temacie i nie potrafi obsługiwać maszyny czy zrobić porządnego spawa :-)
Chcecie zmian - najwyższy czas na podział prawników naukowców/badaczy i nauczycieli.
I skończyć z umowami o pracę na czas nieokreslony! Tak właśnie jest na zachodzie - jest grant, jest Pan profesor; nie ma grantu, do widzenia - profesor pakuje się i szuka nowego miejsca pracy.
U nas to oczywiście nie do pomyślenia.
System taki obowiązuje również na uczelniach tj. Cambridge czy Oxford - tam umowę na czas nieokreślony mają tylko Nobliści, i to nie wszyscy...
Pozostawiam z przemyśleniami.
umowy na uczelniach
W ramach walki z umowami śmieciowymi jakoś nikt nie zauważa, ze na uczelniach umowy smieciowe nie tylko przez przedmówcę uważane są za ideał...
Stwierdzenie, że tenure mają tylko niektórzy nobliści, nie wydaje mi się prawdopodobne.
Tenure czyli mianowanie to przynajmniej w teorii gwarancja wolności nauki, na której obecnie chyba już nikomu nie zależy - najważniejsza jest dyspozycyjność i biurokratyczne wskaźniki.
Moze niektorym naukowcom sie
Moze niektorym naukowcom sie przyda:
Wolne licencje w nauce. Instrukcja.
i tak i nie
Prawda leży gdzieś pośrodku. Współcześnie w Polsce mamy raczej z tendencją do zniewolenia państwowego pracownika badawczego (czego oczywistą konsekwencją jest, że jeśli ktoś wpadnie na na prawdę opłacalny pomysł, to odchodzi z pracy i wpada nań powtórnie już we własnej firmie). Ponadto często państwowemu molochowi się zwyczajnie nie opłaca, to co opłacałoby się firmie kilkuosobowej (ale ta się nie może zająć sprawą, no bo przecież prawa do pomysłu należą do molocha, a ten chciałby za ich sprzedaż taką kasę, że opłacalność zniknie). Znam sporo osób, które z uczelni odeszły i rozwinęły małe ale całkiem ciekawe firmy produkujące a to jakieś specjalistyczne oprogramowanie, a to jakąś nietypową elektronikę, a to jakieś ciekawe preparaty chemiczne do niszowych zastosowań. Milionerami może nie są, ale w porównaniu z pensją uniwersytecką czy politechniczną...
No właśnie - i to jest drugi problem. Przy demotywującym systemie wynagrodzeń i braku pieniędzy w budżecie propozycja ministerstwa jest jakimś tam pomysłem. Oczywiście nie można teraz popaść ze skrajności w skrajność (choć co do zasady to raczej nie grozi: nie tylko nie każdy ale znaczna mniejszość naukowców jest i może być wynalazcami i vice versa - to są jednak zbiory o niekoniecznie dużej części wspólnej).
Co do zasady (publiczne za publiczne pieniądze) to pomysł jest ciekawy, jakkolwiek ma sporo niuansów, bo twórczość intelektualna rozwija się nie tylko w murach uczelni. Wykład uczony głosi na uczelni, ale przygotowuje w domu. Na dodatek jest zatrudniony w uczelni prywatnej i jeszcze ma własną firmę doradczą, gdzie spotyka się z problemami, o których pisze w książce. A w ogóle to jeden z przykładów, który opisuje w skrypcie do tego wykładu poznał i rozpracował jako biegły na sali sądowej, a inny jako wolontariusz w organizacji pozarządowej. Aha: no i uczelnia nie płaci mu za pisanie skryptu ani grosza. Chcesz to pisz, nie chcesz to wykładaj z głowy i skryptu kolegi. No i kto ma mieć prawa autorskie do wykładu i do skryptu?
prawa do wykładu i skryptu
Uczelnia rości sobie prawa nie tylko do wykładu, ale i jego streszczenia, por. np. https://usosweb.uw.edu.pl:
"Opisy przedmiotów w USOS i USOSweb są chronione prawem autorskim. Właścicielem praw autorskich jest Uniwersytet Warszawski."
Motywując systemy
Motywując systemy wynagrodzeń? To mamy chyba inne doświadczenia. Każdy naukowiec którego znam, a znam ich trochę, ma bardzo dobre zarobki. Ostatnio usłyszałam od doktora że dodatkową premia oprócz regulaminowej oczywiście, jest żenująca. Chodziło o 1000 zł. I to tylko jeden z wielu przykładów.
Co do opcji z wcześniej podniesionym umowami sieciowymi to uważam że umowa na 1//3/5 góra 7 lat na czas określony była uczciwa. Tak właśnie jest na zachodnich uczelniach. Trzeba się starać i wykazywać praca aby dalej pracować na uczelni.
Fajnie że ten pracownik od skryptu ma takie doświadczenie, tylko kiedy on przy takim nawale pracy pracuje 8 h dziennie na uczelni skoro jeszcze poza tymi godzinami ma wykłady ze studentami na umowę zlecenie. Hmmm może dlatego rzadko kiedy mogę kogos spotkac na uczelni poza godzinami wykładowym.
Wykazywanie się patentami czy publikacjami też jest ciekawe. Publikacja na 5 stron i 10 nazwisk. To zawsze mnie bawi. Kto na bieżąco pracuje z tymi tematami to wie skąd się to bierze.
Trzeba wiele zmian wprowadzić, ale nikomu nie jest to na rękę...niestety, może doczekamy za 20 lat normalności.
o pieniądzach
Zarobki na uczelniach nie są specjalnie utajnione, więc o czym mówimy? Na przykład Politechnika Śląska. Adiunkt z doktoratem zarabia od 2710,00 do 4920,00 zł brutto. Do tego może dojść jakiś dodatek stażowy (rzędu kilku-kilkunastu procent), czasem jakaś nagroda, trzynastka, jakieś "wczasy pod gruszą" albo nadgodziny dydaktyczne. W sumie przynosi do domu coś około trzech-czterech tysięcy złotych. "Z danych zebranych przez MNiSW wynika, że w 2009 r. profesorowie zarabiali średnio 8391,5 zł miesięcznie. Docenci, adiunkci, starsi wykładowcy, kustosze i dokumentaliści dyplomowani oraz adiunkci biblioteczni mieli średnią pensję wysokości 5139 zł." . A od 2007 roku nie było systemowych podwyżek wynagrodzenia, co jest następnym problemem, bo jednak choćby rewaloryzacja z tytułu inflacji by się należała).
Takie stawki to jest płaca robotnika wykwalifikowanego . Nie to, żebym miał coś przeciwko robotnikom wykwalifikowanym: to jest ciężka praca wymagająca talentu i pracowitości, ale - mimo wszystko - jeśli uczelniany adiunkt (a więc człowiek mający już najczęściej swoje lata, rodzinę i oczekujący stabilizacji finansowej) ma zajmować się twórczą pracą a nie chałturami na lewo i prawo, to jednak powinien zarabiać zdecydowanie więcej niż dajmy na to dekarz czy hydraulik. Szczególnie jeśli mamy rozwijać gospodarkę opartą na wiedzy, innowacyjność etc.
Oczywiście są jeszcze granty, projekty unijne itd. Tylko że po pierwsze to nie jest dla wszystkich, po wtóre jak to bywa z urzędniczymi pieniędzmi często, hmmm, sposób ich przyznawania i wydawania pozostaje w dość luźnym związku z racjonalnością, po trzecie wreszcie to jest model "akcyjności", dobry przy gaszeniu pożarów ale nie przy budowie laboratoriów czy kształceniu kadr.
Była zmiana przepisów i
Była zmiana przepisów i nie ma już górnych widełek zaszeregowania. Wynagrodzenie zasadnicze to tylko niewielka część faktycznego wynagrodzenia. W rzeczywistości często jużod kwietnia/czerwca zusu nie płacą. Nie ważne. Każdy pozostaje przy swoim. Wiarygodne by byly wyliczenia ale wg pit11 wystawionego przez uczelnie/instytut/pan. To by była ciekawa lektura, gdyż dla mnie jako podatnika nie ma znaczenia czy przelew na konto osoby, której wynagrodzenie jest pokrywane m.in. z moich podatków, ma tytuł wynagrodzenie, dodatek, premia, grant, umowa o dzieło/zlecenie czy 2 razy w roku zazwyczaj-godziny dydaktyczne. I do tego jeszcze to uwłaszczenie za m.in. moje podatki. Ją się z tym nie zgadzam.
Jednak osobiście uważam, że skoro rzeczywistość jest taka jaką jest, to hydraulik powinien zarabiać nie mniej niż profesor. Czasy gdy wykształcenie było najważniejsze na szczęście minęły, liczy się efekt końcowy i jakość w danej dziedzinie.
Pozdrawiam serdecznie i cieszę się że są jeszcze osoby, ktore zastanawia obecny stan nauki.
kadry decydują o wszystkim
Nie będę polemizował: na uczelni da się zapewne dobrze zarobić, ale dotyczy to zdecydowanej mniejszości (przynależność do której nie jest w pełni skorelowana z naukową wartością dorobku zarabiającego). Większość ma na prawdę nierewelacyjnie.
Co do zarobków hydraulika: jeśli system będzie działał tak, że bardziej się będzie opłacało być Panem Jasiem Złotą Rączką, to zdolni pójdą do rzemiosła, a na uczelnie trafią genialni szaleńcy (może być, ale systemu się na tym nie zbuduje) i tacy, którzy są za kiepscy, żeby się załapać na mechanika samochodowego (a to system zabije).
W prostej konsekwencji za pokolenie-dwa nie będzie kto miał uczyć i hydraulików, bo kiepski profesor wykształci kiepskich nauczycieli i owa kiepskość się rozpropaguje zgodnie z modelem top-down.
Jeśli się chce mieć społeczeństwo dobrze nauczone to nauczyciele muszą dobrze zarabiać, podobnie jeśli się chce mieć je zmilitaryzowane to dobrze zarabiać muszą oficerowie, jeśli się chce je mieć zdrowe, to nie wolno morzyć głodem lekarzy etc., zgodnie z zasadą "płacę i wymagam", w przeciwnym razie system działa zgodnie z zasadą "wy udajecie, że mi płacicie, ja udaję, że pracuję". I nawet pojedyncze fanatyczne, wybitne i święte jednostki pracujące dobrze w imię zasad tego nie zmienią (a i same padną z głodu bądź przepracowania, zresztą głodny i przepracowany, choćby i idealista, nie pracuje dobrze).
Po prostu trzeba dbać o kadry, bo jak nauczał tow. Stalin kadry decydują o wszystkim.
Maćku,o hydraulika bym
Maćku,
o hydraulika bym się nie martwił, on nie musi umieć przeliczać skoku śruby na gwincie, on musi umieć ten gwint dokręcić tak żeby nie kapało - a tego od zawsze uczy go majster a nie profesor (i bardzo dobrze :-) )
natomiast co do uczelni to masz rację co do meritum, natomiast wydaje mi się, że czas przyszły jest tu nie na miejscu - to trwa już od lat :-(
Z ostatnich nieoficjalnych
Z ostatnich nieoficjalnych informacji, raczej pewnych, wynika, że jednak uwłaszczenia nie będzie.
Pozdrawiam,
Chceliśmy dobrze, a wyszło (wyjdzie?) jak zwykle...
http://obywatelenauki.pl/2014/03/prof-marek-szydlo-o-niepokojacym-zapisie-nowelizacji-ustawy-prawo-o-szkolnictwie-wyzszym/
Warto dodać, że sami
Warto dodać, że sami naukowcy w większości patrzą na te wszystkie pomysły z rezerwą, spodziewając się głównie kolejnej fali biurokratycznych formalności.
Na Uniwersytecie Warszawskim pracownicy zostali właśnie masowo wezwani do podpisywania, cytuję, *porozumień* z pracodawcą w sprawie własności intelektualnej, praw autorskich etc. Ściślej mówiąc, chodzi o "porozumienia" nadpisujące poprzednią falę "porozumień", o których w kręgach pracowników uczelni częściej myśli się i mówi po cichu raczej jako o nieporozumieniach. Pracownicy odmawiający podpisania porozumień otrzymują pouczenie, że stanowią one integralną część umowy o pracę. Komunikat jest więc w sumie prosty: "podpisz albo żegnaj się z robotą -- zrozumiano?"
"Porozumienia" na UW
http://www.monitor.uw.edu.pl/Lists/Uchway/Attachments/296/M.2014.9.U.168.pdf
http://www.bip.uw.edu.pl/dokumenty/2011/m01/us314.pdf
http://www.bip.uw.edu.pl/dokumenty/2011/m01/us314_zal_1.pdf
Nie studiowałem tych tekstów, ale wydaje się, że proponują sensowne zasady w przypadku publikacji, ale praktycznie zakazują tworzenia oprogramowania na swobodnych licencjach. Dziwi mnie, że Instytut Informatyki UW nie widzi w tym nic niewłaściwego.
Rozliczne wydziały UW w
Rozliczne wydziały UW w różnych, mniej i bardziej oficjalnych formach, próbowały z panią rektor Chałasińską-Macukow, za której kadencji rozesłano do podpisu pierwsze "porozumienia", negocjować brzmienie tych dokumentów - nic mi nie wiadomo, by którekolwiek z tych wydziałowych zapytań doczekało się jakiejkolwiek odpowiedzi od pani rektor. Natomiast poszedł sygnał "ruki po szwam, wykonać". Ot, demokracja akademicka.
Na szczęście (?) panuje przekonanie, że to jest typowe martwe prawo, którego nikt nie zamierza ściśle egzekwować, a istnieje głównie po to, by UW mógł się chwalić władzom ministerialnym, że uregulował kwestię praw autorskich. Czyli polska norma.
demokracja akademicka
Demokracja akademicka wygląda właśnie tak, że sprawa na senacie przeszła podobno przy jednym tylko głosie wstrzymującym się (protokół pewnie jest lub był w Internecie i można spróbować to sprawdzić). Jeśli zamiast rozliczać swoich przedstawicieli z tego, jak głosują na senacie, próbuje się coś załatwiać nieformalnie, to czasami się uda, a czasami nie.
Oczywiście władze potrafią dokuczyć tym, którzy nie głosują właściwie, ale to dotyczy nie tylko uczelni....
Swoją drogą nie chodzi o chwalenie się władzom ministerialnym, ale o spełnienie formalnego wymogu nowej ustawy. Oczywiście można to było zrobić inaczej i lepiej.
No a przy okazji jest uzasadnienie dla etatów w Uniwersyteckim Ośrodku Transferu Technologii (http://www.uott.uw.edu.pl/)...
Dłuższa odpowiedź nie
Dłuższa odpowiedź nie przeszła przez moderację (pewnie dlatego, że nazbyt oderwana od głównego tematu), więc może krótko:
Wiele wydziałów UW "porozumiewa" się z władzami nie lepiej niż szeregowi pracownicy. Taki klimat.
władze akademickie
Ale te władze pochodzą jednak z wyborów... Wprawdzie pośrednich, ale jednak. O klimacie się decyduje już na etapie wyboru elektorów, a potem senatorów.
O tym pisałem w dłuższym
O tym pisałem w dłuższym komentarzu, który nie przeszedł. Skład kolegium elektorskiego łatwo znaleźć w sieci i łatwo zobaczyć, które wydziały rozdają karty, m.in. ze względu na liczbę elektorów studenckich, a które od lat są w wyborach rektora jedynie estetycznym dodatkiem. Ciężko oczekiwać od jakiegoś wydziału, że popełni efektowne seppuku w imię (w dodatku z góry wiadomo, że nieskutecznej) obrony zasad i zdrowego rozsądku. Tak samo ciężko oczekiwać tego od jego reprezentantów - elektorów i senatorów - skoro narażaliby na konsekwencje nie tylko siebie, ale i wydział. Zwłaszcza, że w tym przypadku i tak gra jest zapewne "o pietruszkę", bo bzdurnych przepisów pewnie nikt nie będzie egzekwować, a są, bo mają być.
obrona zasad i zdrowego rozsądku
Pytanie, czy decyzje podejmowane autonomicznie, np. na wydziałach, są zawsze zgodne ze zdrowym rozsądkiem...Przy taśmowej skrajnie zbiurokratyzowanej produkcji magistrantów i doktorów nie ma czasu na refleksję, a w dodatku umiejętność logicznego myślenia wydaje się być w zaniku.
Widać to szczególnie u profesorów udzielających się politycznie ('Drie mal Hundert Professoren, Vaterland du bist verloren'), ale ma to wpływ również na funkcjonowanie uczelni.
Moim zdaniem to nie jest kwestia popełniania seppuku, a po prostu krótkowzroczność - głupie pomysły należy dusić w zarodku, a nie na posiedzeniu senatu głosującym nad finalnym tekstem. Kiedy jednak pomysł jest w zarodku, to interesują się nim tylko jego zwolennicy...
Wracając do otwartego oprogramowania na uczelniach, ciekawe jest stanowisko Fundacji Wolnego i Otwartego Oprogramowania, a dokładniej - jego brak.Czy ma na to jakiś wpływ fakt, że jednym ze sponsorów Fundacji jest Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego?
Z całym szacunkiem, jak
Z całym szacunkiem, jak długo można walczyć z wiatrakami? Nawet gdyby udało się raz czy drugi w imię zdrowego rozsądku wygrać coś z prawnikami UW na forum uczelnianym, to za chwilę przyjdzie zmagać się z nimi (i ich osobami przez nich wykształconymi) w "świecie zewnętrznym", gdzie to oni - jako sędziowie i autorytety prawne - będą arbitrami... Marnego prawa nie stanowią ani nie stosują krasnoludki.
A skoro od lat zarówno w uczelnianych systemach wyborczych, jak i w ministerialnych algorytmach finansowania premiowana jest głównie ilość (np. liczba studentów czy wystawionych dyplomów), to nie należy się dziwić, że nieliczne naukowe szańce, na których wciąż broni się jakości badań i nauczania, w zatrważającym tempie tracą wpływ na polskie szkolnictwo wyższe.
Cargo cult science
Zgadzam się, że ogólnie jest ponuro - partia i rząd forsują
Cargo cult science (http://en.wikipedia.org/wiki/Cargo_cult_science), przejmując zagraniczne nowinki bez zwracania uwagi na to, czy lepsze (jeśli rzeczywiście lepsze) wyniki są osiągane dzięki tym nowinkom czy pomimo ich stosowania...
Rzeczywiście nie należy się więc dziwić, ale pytanie jest chyba inne - co w tej sytuacji można pożytecznego robić?
Po namyśle dodam może
Po namyśle dodam może jeszcze słowo autokomentarza: nie chciałbym, by z kilku moich powyższych wpisów wyłoniła się spójna wizja UW jako złowrogiej dyktatury. Nic takiego nie uważam. Po prostu sposób wyłaniania władz uniwersytetu i obecne reguły finansowania jego zadań ze środków publicznych powodują, że faktyczny wpływ na działalność uczelni mają przede wszystkim wydziały kształcące najwięcej studentów. Grupie - raczej rozłącznej z "grupą trzymającą władzę" (tym razem bez szczególnie negatywnego kontekstu) - wydziałów, na których prowadzi się jeszcze jakieś dostrzegalne z poziomu nauki europejskiej czy światowej badania, nikt planowo nie szkodzi. Są one traktowane bez wrogości, a nawet życzliwie, tyle że nie mają wiele do gadania. Trochę jak dziecko na rodzinnym spotkaniu - może czasem dorośli pozwolą mu grzecznie i zwięźle powiedzieć, co myśli, ale komendę "umyć ząbki i spać" ma wykonać szybko i bez komentarzy.
Paragraf 11 podlinkowanego
Paragraf 11 podlinkowanego wyżej porozumienia byłby w wielu sytuacjach dość paraliżujący, gdyby ktoś brał go serio (choć to zależy również od tego, jak interpretować owe "rezultaty twórcze"). Już widzę, jak każdy kontakt z potencjalnym przyszłym zagranicznym współautorem naukowiec musi rejestrować u kierownictwa swojej jednostki, zaś owemu współautorowi podtykać kwity do podpisania. Może w niektórych dziedzinach badań/wdrożeń (na politechnikach czy w instytutach PAN) tak się robi, ale w wielu naukach podstawowych takie postępowanie naraziłoby Polaków w najlepszym przypadku na śmieszność, a w najgorszym - na ostracyzm.
Po nowych komentarzach
Po nowych komentarzach widzę, że z tym uwłaszczeniem jest coś nie teges. Może te te plany uwłaszczenia maja jakiś związek z zapisami w TTIP (których nikt nie zna, może nawet i rząd, ACTA też nikt nie rozumiał) a nie jakaś chęć przybliżenia naukowcom nieba z czystej życzliwości.
warto pamiętać
że - choć istnieje tendencja do nadregulacji - zakazy działalności konkurencyjnej na uczelniach mają zarówno pewne sensowne elementy (np. żeby mniej lub bardziej państwowy sprzęt nie był "po godzinach" zarzynany na cele prywatne, tj przynoszące zysk wyłącznie osobom prywatnym) jak i ograniczenia wynikające z natury rzeczy: nikt nie zabroni naukowcowi pracować twórczo poza uczelnią, bo uprawianie nauki nie jest działalnością gospodarczą. Nie ma więc za bardzo możliwości zakazania publikowania z afiliacją "Jan Kowalski private laboratory" albo "wolontariusz w stowarzyszeniu tego i owego" nawet jeśli się jest pracownikiem uczelni. Przyzwoitość nakazuje afiliować się w miejscu, które ma jakiś (finansowy/merytoryczny) związek z wykonywanymi badaniami. Ponieważ umowa o pracę (na uczelni czy poza nią) nie ma charakteru umowy zniewolenia (choć wielu pracodawców tak by zapewne chciało) nie bardzo można - jeśli się chce być w zgodzie z art 54 i 70 Konstytucji - zabronić komukolwiek uprawniania nauki i publikowania wyników.
Nie wydaje mi się też, żeby w jakikolwiek sposób dało się zakazać hobbystycznego pisania programów komputerowych przez osoby zatrudnione na uczelni. Natomiast czym innym jest sytuacja, w której pracownik uczelni, w godzinach pracy, na uczelnianym sprzęcie i oprogramowaniu, w ramach swoich obowiązków zawodowych coś pisze. No to chyba nie ma wątpliwości, że JAKIŚ udział uczelni w tym jest i JAKIŚ zwrot z kapitału jej się sprawiedliwie należy, niezależni od tego czy jest to uczelnia prywatna czy publiczna, czy nawet zupełnie nieuczelniane miejsce pracy.
swobodne oprogramowanie na uczelni
Są poważne wątpliwości, że uczelni należy się jakiś zwrot z kapitału od każdego napisanego programu. Uczelnia intensywnie korzysta ze swobodnego oprogramowania na serwerach, ale regulamin nie pozwala pracownikom tego oprogramowania rozwijać. Oczywiście rektor od czasu do czasu może zrobić wyjątek, ale brak oficjalnej procedury uzyskiwania takiej zgody jest wystarczająco odstraszający.
W dodatku regulamin pośrednio dotyczy również studentów i zadanie studentom napisania na zaliczenie programu na licencji GNU też może być jego naruszeniem. Mamy tutaj swoisty FUD (http://en.wikipedia.org/wiki/Fear,_uncertainty_and_doubt).
zniewolenie
Na razie jednak wszystko idzie w tym kierunku, by praca na uczelni miała pewne cechy zniewolenia. Np. mamy zapisy ustawy o szkolnictwie wyższym narzucające obowiązki informowania uczelni przez pracowników o innych zatrudnieniach, a także uzyskiwania na nie zgody uczelnianego pracodawcy - ba, w przypadku osoby funkcyjnej typu dziekan nawet głupia działalność gospodarcza (typu wynajmowanie dla zysku mieszkania czy domu) bywa głosowana na radzie wydziału, czy też rada aby nie ma nic przeciwko temu. Narzuca się pracownikom uczelni takie rygory, jak gdyby byli niemalże jakąś służbą mundurową, a jednocześnie większości z nich odmawia się nawet tak podstawowego przywileju urzędniczego, jak zatrudnienie na czas nieokreślony (że już wysokość wynagrodzeń litościwie przemilczę). Niedaleko stąd do nie tak znów odległego w czasie pomysłu pewnego polityka, by lekarzy wziąć hurtem "w kamasze", prawda?
Nic dziwnego, że gdy od ustawodawcy płyną takie sygnały, to uczelnie zaczynają traktować pracowników jak chłopów pańszczyźnianych. Oto na przykład pracownik uniwersytetu wnioskuje o bezpłatny urlop naukowy, żeby przez rok pracować na uczelni zagranicznej czy innej uczelni w kraju, realizując tak wspierany przez ministerstwo postulat wymiany naukowej. Decyzję o urlopie otrzymuje wraz z rygorystycznie sformułowanym nakazem, by na wszystkich publikacjach powstałych podczas urlopu jako *jedyną* wskazywał afiliację na macierzystej uczelni. Tak, to nie pomyłka - uczelnia X zgadza się łaskawie, żeby pracownik przez rok brał pieniądze od uczelni Y, a od X ani grosza, ale pod warunkiem, że w publikacjach wykazana zostanie wyłącznie afiliacja X. I to nie jest jednostkowy przypadek (ja sam znam takie), tylko raczej działanie systemowe. I uczelnia X to nie jest Wyższa Szkoła Tego i Owego, lecz jeden z największych polskich uniwersytetów. Nie oszukujmy się, że w tych warunkach jakiekolwiek zapisy o własności intelektualnej mają praktyczne znaczenie.
umowy śmieciowe na uczelniach
Cieszę się, że przedmówca poruszył sprawę formy zatrudnienia - podobno się walczy z umowami śmieciowymi, a na uczelniach one dopiero się rozkręcają.
Niestety społeczeństwo i politycy nie dostrzegają związku między mianowaniem (tenure) a wolnością nauki.
umowa smieciowa
w kontekście tego o czym tu dyskutujemy to umowa "śmieciowa" jest skrajnie niekorzystna dla uczelni.
Jakiekolwiek prawa (poza jawnie wymienionymi w umowie) pracodawca nabywa tylko od pełnoprawnego etatowego pracownika.
wszystkie umowy zlecenia, umowy o dzieło czy samozatrudnienia nie skutkują nabyciem praw do dzieł wytworzonych przez pracownika przez pracodawcę.
wszystko zostaje w 100% pracownika a pracodawca nie nabywa nic.
Umowy jeszcze bardziej śmieciowe.
Dlatego zostawia się pracownikowi naukowemu 1/8 etatu z 3 miesięcznym terminem wypowiedzenia, a resztę reguluje się umowami śmieciowymi.
Robi się ciekawie, gdy taki pracownik złamię nogę i skończą mu się umowy dodatkowe, a zostanie 1/8 etatu na pensję minimalną.
kodeks pracy
Art. 22.
§ 1. Przez nawiązanie stosunku pracy pracownik zobowiązuje się do wykonywania pracy określonego rodzaju na rzecz pracodawcy i pod jego kierownictwem oraz w miejscu i czasie wyznaczonym przez pracodawcę, a pracodawca – do zatrudniania pracownika za wynagrodzeniem.
§ 11. Zatrudnienie w warunkach określonych w § 1 jest zatrudnieniem na podstawie stosunku pracy, bez względu na nazwę zawartej przez strony umowy.
§ 12. Nie jest dopuszczalne zastąpienie umowy o pracę umową cywilnoprawną przy zachowaniu warunków wykonywania pracy, określonych w § 1.
Ale tu nawet nie chodzi o te
Ale tu nawet nie chodzi o te wygibasy z 1/8 etatu czy ponawianymi co rok kontraktami dziewięciomiesięcznymi (żeby nie płacić pracownikowi za okres wakacyjny i uniknąć powstania ciągłości zatrudnienia). Rzecz w tym, że nawet w zasadzie przyjazne wobec pracowników wydziały zatrudniają teraz, w zgodzie z ministerialnymi wytycznymi i stosownymi aktami prawnymi, jedynie na kilkuletnie (na początku zwykle trzyletnie) okresy, po których można ponownie stanąć do konkursu na stanowisko. Dopiero po zdobyciu tytułu profesorskiego można mieć nadzieję na stabilizację, a i to być może zostanie wkrótce zmienione. W połączeniu z marnymi zarobkami i narastającymi obowiązkami zniechęca to coraz więcej młodych obiecujących osób do kariery naukowej w Polsce; często w trakcie studiów orientują się, w którą stronę wiatr wieje, i już doktorat jadą robić za granicą (skoro i tak tam mają potem szukać pracy). Nie można mamić inteligentnych ludzi w nieskończoność.
A bezsensowne regulacje dotyczące własności intelektualnej odniosą tylko jeden skutek - większość krajowych naukowców zajmujących się badaniami podstawowymi będzie się modlić, żeby żaden z ich wyników nie okazał się "stosowalny" - bo tego zawczasu przewidzieć się nie da, polski przemysł i tak raczej nie da rady niczego wdrożyć, a kiedy przyjdzie szukać winnego, to w końcu wszystko skrupi się na najsłabszym, czyli na tym nieszczęsnym naukowcu, że zawczasu nie odgadł przyszłych zastosowań, nie zawarował patentem itd. Idealna wprost motywacja do współpracy nauki z przemysłem... Ale grunt, że uczelnia będzie "kryta" i będzie mogła wskazać kogoś palcem jako sprawcę nieszczęścia.
Wygibasy
Oczywiście, że nie służy to polskiej nauce. Niestety objawy pojawią się dopiero za kilka-kilkanaście lat, gdy już wszyscy zrezygnujemy z polskiego obywatelstwa, żeby nie przeciskać się przez proces habilitacji i nie będzie nam się chciało wracać.
Nawet z kontraktem 9 miesięcznym można wygrać w sądzie pracy, ale szanse na obronę habilitacji są później marne. Myślę, że brakuje kogoś kto by się systemowo wziął za naukę i to w końcu uporządkował zanim się rozsypie do cna.
wszystkie umowy
To zależy od treści umowy, wzorce umów obowiązujące na UW (chyba nie są dostępne publicznie) wymagają przekazania praw uczelni.
nabycie dzieła
wzorzec umowy nie ma znaczenia
tylko umowa o pracę może dotyczyć dzieł które jeszce nie powstały w chwili podpisywania umowy
każda inna umowa może dotyczyć tylko dzieł które już powstały w chwili podpisania umowy
nie ma możliwości zawarcia umowy zlecenia, umowy o dzieło czy innej tego typu która by przenosiła prawa do dzieła które powstanie w przyszłości
w ustawie jest to bardzo jednoznacznie zapisane
tak więc zapisy umów o dzieło, umów zlecenia czy innych umów cywilno-prawnych w odniesieniu do dzieł które powstaną w przyszłości są po prostu nieważne i nikogo do niczego nie zobowiązują, ani nie przenoszą praw do dzieła
cytat z ustawy:Przejście
cytat z ustawy:
Przejście autorskich praw majątkowych
Art. 41.
...
...
3. Nieważna jest umowa w części dotyczącej wszystkich utworów lub wszystkich utworów określonego rodzaju tego samego twórcy mających powstać w przyszłości.
"wszystkich utworów"
a nie "utworów" ("dowolnego utworu"). To jest zakaz "wykupienia twórcy", a nie zakaz zawierania umowy odnośnie do utworu jeszcze nie napisanego.
w odniesieniu do dzieł które powstaną w przyszłości są nieważne?
Coś chyba się tu nie zgadza? Nie można zawrzeć umowy o dzieło, w ramach której ktoś ma stworzyć dla zamawiającego utwór i przekazać mu prawa autorskie majątkowe do niego? W końcu czasami twórca wykonuje dzieło z materiałów powierzonych, czy nawet na terenie zamawiającego (powiedzmy fresk na ścianie), ba autor dostaje zaliczkę na poczet napisania książki czy namalowania obrazu.
ano nie można
widzisz jaka niespodzianka ...
ano nie można
żeby dzieło sprzedać trzeba je najpierw stworzyć
taka konstrukcja w ustawie
i poniekąd słuszna :-)
umowa o utwór przyszły
Art. 41 ust. 3 nie zakazuje przenosić praw / udzielać licencji do utworów, które jeszcze nie istnieją. Taka umowa nie może tylko dotyczyć wszystkich utworów danego twórcy, ani też wszystkich utworów danego rodzaju, które kiedyś powstaną. Oczywiście, skutek przeniesienia / udzielenia licencji może nastąpić dopiero wtedy, gdy utwór istnieje, bo wcześniej tych praw po prostu nie ma. Innymi słowy, mają sens i są skuteczne postanowienia umowne, w ramach których strony określają zakres przeniesienia/licencji do utworów, które powstaną w ramach wykonywania danej umowy.