Kto ma wyszukiwarkę, ten ma władzę

screenshot wyników wolności słowa w wyszukiwarce GoogleNo, skoro już wszyscy piszą o tym, jak to firma Google obraziła się na dziennikarzy serwisu News.com, to i ja napisze o co chodzi. Poszło o to, że dziennikarka opisała w swoim artykule: co to też można znaleźć za pomocą tej, najpopularniejszej obecnie przeszukiwarki internetu. Jednak w tym przypadku przedmiotem zainteresowania było życie prywatne Erica Schmidta - prezesa Google.

W efekcie - Gooogle wprowadził embargo na kontakty swoich pracowników z dziennikarzami serwisu, co ma się przejawiać w zakazie udzielania im jakichkolwiek wypowiedzi do artykułów.

Oczywiście internet jest na tyle fenomenalnym medium, że mogę teraz Państwa odesłać bezpośrednio do artykułu, który stał się przedmiotem zamieszania: Google balances privacy, reach (z 14 lipca). Tekst jest pełen odesłań do różnych miejsc w Sieci, które wyszukane zostały za pomocą wyszukiwarki Google. I znów, podobnie jak w przypadku listy, która w Polsce wyciekła z IPN'u okazało się, że powszechnie dostępne dane stały się powszechnie dostępne. Wiadomo było, że majątek szefa Google oszacowano na półtora miliarda dolarów, o tym również, że jedynie w tym roku uzyskał około 140 milionów dolarów ze sprzedaży akcji firmy, i tak dalej...

Jak wynika z innego artykułu opublikowanego przez CNet, który dotyczył innych spraw, a konkretnie polowania na nowych menadżerów: przedstawiciele firmy zdecydowali się na niekontaktowanie się z CNET News.com, co będzie trwało do lipca 2006 roku (a więc równo rok od publikacji wyżej wskazanego tekstu o szefie Google)

Gazeta Wyborcza relacjonuje: "przyczyna jej [firmy Google] nerwowej reakcji tkwi głębiej. Zabawny eksperyment News.com był bowiem ilustracją do poważnego artykułu o tym, że Google i oferowane przez firmę technologie z czasem mogą stworzyć ryzyko dla prywatności internautów. - Informacje, które znaleźliśmy, są dostępne publicznie. Ale to nic w porównaniu z danymi, które Google zbiera i zachowuje dla siebie - ostrzegała w tekście dziennikarka".

Warto przeczytać komentarze z serwisu Slashdot w tej sprawie. Ja też mam własnych kilka przemyśleń. Pierwsze jest takie, że Google bez problemu wynajduje artykuły CNET, również ten, poruszający prywatne sprawy szefa wyszukiwarki. A moglibyśmy sobie wyobrazić, że nagle Google ignoruje wszelkie strony internetowe w domenie news.com, nie indeksuje ich, nie chce pokazywać ich w wynikach wyszukiwania, i tak dalej. Permanentna cenzura (a bywało tak już przecież, zresztą odsyłam również do jednego z ostatnich moich felietonów: "Jest tych znaków nie tak dużo...").

Oczywiście zaraz pojawiłby się problem do rozważenia i zajmowaliby się tym na pewno dobrze opłacani prawnicy - czy doszło do czynu nieuczciwej konkurencji? Podejrzewam, że po długiej batalii, gdzie argumentowano by, iż serwis wyszukiwawczy ma prawo decydować o własnej ofercie i sposobu działania algorytmów własnej wyszukiwarki i działania własnej infrastruktury - okazałoby się, że istotnie istnieje problem. Przepraszam tych wszystkich, których tym przydługim wywodem przekonałem, że dam odpowiedź na pytanie, co by się okazało, gdyby już sąd wydał wyrok. Nie mam pojęcia co by się okazało.

Mam świadomość, że nie jest sztuką posiadanie treści w internecie. Oglądalność tych treści zależy od wielu czynników. Jednym z nich jest przepustowość łącza (mówiąc obrazowo: "grubość rury"). Jeśli serwer prezentujący treści jest do internetu podpięty przez łącze, które nie pozwala na zbyt duży ruch, to oczywiście oglądalność zgromadzonych treści będzie niewielka. Nie wystarczy mieć wydajne łącze i treści, by być oglądanym. Można oczywiście zbudować stopniowo społeczność wokół swoich zasobów, albo opublikować na prawdę hiciora w odpowiednim czasie (np. podejrzewam, że odpowiednio nagłośniona informacja o tym, że w jakimś serwisie znajduje się kopia raportu, wedle którego wszyscy kandydaci na urząd Prezydenta RP są tak naprawdę - tu proszę wstawić to, co naprawdę chcielibyście wiedzieć o tych kandydatach). Co zrobić, gdy się nie ma hiciora? Pozostaje nam wyszukiwarka.

Już dawno okazało się, że powstał nowy "zawód" - pozycjoner. Osoba, która potrafi zoptymalizować serwis internetowy, by na określone zapytanie strony optymalizowane znajdowały się na pierwszych miejscach w wynikach wyszukiwawczych. Społeczność czasem zabawia się kosztem polityków i dlatego strona jednego z nich pojawiała się na pierwszym miejscu w wynikach, gdy zapytało się Googla o słowo "debil". W tej chwili toczy się nawet swoisty konkurs pozycjonerów. Wygra ten z uczestników, którego strona zajmie pierwszą lokatę w wynikach wyszukiwania na frazę MSNBETTER THENGOOGLE w wyszukiwarce google.pl w dniu 1 października 2005 o godzinie 14.00. Uzyskanie kontroli nad tym co pojawi się w wynikach wyszukiwania to cenna umiejętność. Ale wiąże się z tym zjawiskiem sporo patologii. Na marginesie - warto odwiedzić główną stronę serwisu Hoga.pl i obejrzeć źródło tej strony. Polecam zwłaszcza div na samym końcu. Tak właśnie sie pozycjonuje serwisy internetowe.

Wracając do sprawy CNetu i Googla - w sporze sądowym (gdyby doszło do tego, że Google nie wyszukiwałby artykułów CNetu) mogłyby się ścierać zarówno argumenty wolnościowe - że przedsiębiorca ma prawo prowadzić swój biznes tak jak mu się podoba, a także pojawiałyby się głosy, iż jest to cenzura. Wczorajszy news o Hausewitz, niesmacznym spocie stworzonym we flashu, pokazuje też jaką władzę ma wyszukiwarka. Owszem - sporny spot usunięto, ale przecież nie zniknął z sieci. Jest wciąż dostępny i oddalony ode mnie o trzy, może cztery kliknięcia.

Gdy obecnie dojdzie do naruszenia dóbr osobistych - należy sprawdzić gdzie pojawiły się mirrory, ale też zażądać - poza usunięciem spornej treści z serwera - dodatkowego wpisu w pliku robots.txt, by serwisy takie jak archive.org nie przechowywały naruszające dobra treści.. Strasznie dużo problemów...

Skoro zaś mowa o wyszukiwarce Google - co jakiś czas sprawdzam ile już stron tego serwisu mi zaindeksowała (obecnie 6,560). Aby uzyskać wyższe miejsca w wynikach muszę jeszcze zdobyć trochę więcej linków, zatem: Drodzy czytelnicy! Jeśli macie własne strony - linkujcie do prawo.vagla.pl! Nie ma co ukrywać - najwięcej ruchu do serwisu przychodzi dzięki wyszukiwarce Google.

Oczywiście z wyszukiwarkami i linkami jest znacznie więcej problemów niż zasygnalizowałem w tym tekście. Całe szczęście, można też poczytać felietony: Bijące źródła i problemy odnośników, Filtrowanie, blokada, cenzura, Reklamowe meta dane... albo Czy jest o co kruszyć kopie? A zacząłem od tego, że przedstawiciele jednej z firm nie kontaktują się z dziennikarzami...

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>