Nowe średniowiecze
Ostatnio sporo czytałem o średniowieczu. To miła odskocznia od monitorowania rozwoju prawa w czasach społeczeństwa informacyjnego. Właściwie to każde społeczeństwo można nazwać informacyjnym: składa się z jednostek, które się komunikują, wymieniają informacje. Bez takiej wymiany nie byłoby społeczeństwa. Kiedy rozwój technologii komunikacyjnych przyspieszył - zaczęliśmy mówić o społeczeństwie informacyjnym. W średniowieczu też się komunikowano, tylko że nieliczni dysponowali mediami i potrafili z nich korzystać. Czytałem zatem o średniowieczu i zestawiałem to w myślach z dotychczasowymi obserwacjami współczesności. Nagle doznałem iluminacji i wymyśliłem tytuł książki, w której mógłbym zebrać swoje przemyślenia: "Nowe średniowiecze". Szybko okazało się, że dokładnie taki pomysł miał Mikołaj Bierdiajew, który w 1924 roku wydał książkę o takim tytule, a potem pomysł wykorzystał Lech Jęczmyk, który w 2006 roku wydał książkę pt. "Trzy końce historii czyli Nowe Średniowiecze". Jeszcze ich nie przeczytałem, bo przed iluminacją nie miałem pojęcia, że zostały napisane.
Przy całym swoim zaangażowaniu w zgłębianie problemu obiegu informacji okazało się, że istotne dla mnie informacje jakoś dały radę mnie ominąć. Jednocześnie - chociaż zupełnie mnie to nie interesuje - w jakiś sposób przeniknęły przez moje osobiste filtry nazwiska różnych gwiazdek popkultury, które znane są z tego, że są znane. Świadomość ich istnienia wcale mnie nie ubogaca. Co z tego, że jakiś aktor z innego kontynentu pokazał się na bankiecie w poplamionej koszuli? Bardziej interesująca dla mnie jest świadomość, że za pokazanie się publiczne zainkasował honorarium. Wiem, że również takie postaci korzystają z wolności słowa, podobnie jak korzystają z niej media promujące te osoby - robią to pewnie bardziej skutecznie, niż w przypadku autorów prac analizujących wyzwania ponowoczesności. Dostępnych informacji jest tak wiele, a czasu na ich poznanie tak mało… Coraz więcej ludzi nie sięga po wymagające lektury, ograniczając się do przeżuwania ogłupiającej papki. Czasem zaś komentując dłuższe teksty zdawkowym „tl;dr”. I to też symptomatyczne, że posługują się skrótem, zamiast napisać „too long didn't read” – za długie, nie przeczytałem.
Kiedyś ktoś mi powiedział, że prowadzi stronę internetową. Było to w dawnych czasach, gdy jeszcze nie działały tak zaawansowane metody webmasterskie. Byłem ciekawy tej osoby i postanowiłem znaleźć jej stronę. Szukałem, szukałem i nie znalazłem. Okazało się później, że strona nie była nigdy podlinkowana z zewnątrz, nie była również zgłoszona wyszukiwarce. Mój rozmówca przez ponad rok dumnie prowadził serwis internetowy, którego jednak - jak się okazało - nikt, poza nim, nie czytał, więc nawet nie mógł zostawić oświadczenia braku zainteresowania. Dziś mówimy o tym, że - w ramach realizacji "prawa do zapomnienia" - można z wyników wyszukiwania usunąć wynik. Nikt nie ma wątpliwości, że wyszukiwarki nie są takie neutralne i mogą wpływać na sposób prezentowania wyników wyszukiwania. A jeśli czegoś nie ma w wyszukiwarce, to – wielu tak uważa – nie istnieje.
Wolność słowa oznacza prawo do niesłuchania, gdy się nie jest zainteresowanym. Tym stwierdzeniem argumentuje się stosując wszelkie techniczne sposoby blokowania korespondencji przychodzącej od spamerów. Techniki takiego blokowania potrafią być bardzo wyrafinowane - od filtrów w skrzynce odbiorczej po blokowanie adresów IP wspieranych przez dystrybucje tzw. RBL-i (ang. Real-time Blackhole List). Ktoś namierza spamera, dopisuje go do listy, lista jest publikowana, a inni administratorzy włączają ją do swoich filtrów, których celem jest ochrona użytkowników przed zalewem niechcianej korespondencji. Dawniej spamerzy argumentowali, że przecież korzystają z wolności słowa, dlatego masowo rozsyłają swój przekaz. Dziś ta argumentacja chyba nie jest już tak popularna. Spam nadal jednak zalewa pocztę, a wraz z takim zalewem następuje wyścig zbrojeń.
Coraz bardziej wyrafinowanym metodom rozsiewania spamu towarzyszy coraz bardziej wyrafinowany sposób walki z nim. Ciekawe, że dokładnie tymi samymi technicznymi narzędziami walczy się z wirusami i tzw. "szkodliwym oprogramowaniem" (ang. malware). Ale przecież niemal dokładnie ten sam proces zachodzi, gdy ktoś usiłuje technicznie przeszkodzić w skopiowaniu informacji, np. ze względu na jej potencjalną wartość ekonomiczną. W efekcie w przepisach prawnoautorskich pojawiły się takie, które dotyczą "skutecznych technicznych zabezpieczeń", czyli DRM (ang. Digital Rights Management). Przepisy karne zaś wprowadziły przestępstwa związane z przełamywaniem lub obchodzeniem zabezpieczeń informacji. Techniczne rozwiązania zastępują normy prawne i społeczne. Jak to sugerował prof. Lawrence Lessig - kod (informatyczny) zastępuje prawo.
Innym przykładem tego samego zjawiska jest dyskusja na temat tzw. neutralności sieci. Jedni chcieliby mieć równy dostęp do wszystkich zasobów globalnej wioski, inni zaś argumentują, że ktoś, kto zapłaci, mógłby mieć do danych informacji dostęp szybszy i wygodniejszy. Gdy dostawcy różnych usług sieciowych postanowią się porozumieć – doprowadza to do różnicowania sytuacji konsumentów na końcu łańcucha konsumpcji informacji. Dzięki demokratyzacji środków społecznego przekazu teoretycznie każdy może być nadawcą informacji, jednak nie każdy będzie mógł być w taki sam sposób wysłuchany. Następuje proces odwrotny do demokratyzacji mediów - feudalizacja informacyjna (por. Nie każdego stać na osobistą wolność - społeczeństwo informacyjne w stadium feudalizacji?). Tworzą się informacyjne folwarki, w których zasięg dotarcia trzeba kupować. Kto się zatem nie opłaca nowemu suwerenowi - nie może liczyć na swobodny udział w debacie publicznej. Temat koncentracji znany jest ze świata „tradycyjnych” mediów. Dziś dotyczy również infrastruktury sieciowej oraz usług działających na poszczególnych warstwach sieci. Do tego dochodzi klasyczna w innych branżach, a tu jedynie wynikająca z technologii, próba objęcia kontrolą całego łańcucha dostaw. Towarem są konsumenci – zarówno ich uwaga, jak i to, co mają do powiedzenia.
Wynajęci i opłacani komentatorzy chwalą produkty i usługi publikując komentarze sprawiające wrażenie neutralnej informacji. To klasyczny delikt nieuczciwej konkurencji, z którym dziś trudno sobie poradzić. To samo dzieje się w sferze polityki wewnętrznej, gdy młodzieżówki partyjne, nie tylko w czasie kampanii wyborczej, wykazują sporo aktywności. Różne grupy interesów włączyły "sadzenie sztucznej trawy" (ang. Astroturfing) do swojego arsenału możliwych środków oddziaływania. Doszło do tego, że rząd RP wynajmuje firmę marketingową, której zadaniem jest wspieranie go w sytuacjach kryzysowych, a elementem tego wsparcia jest - jak wynika z wydobytej umowy - działanie polegające na „zniwelowaniu opinii publicznej w mediach społecznościowych”. A to już niemal niczym nie różni się od tego, co zobaczyliśmy przy okazji konfliktu na Ukrainie. Tu już się mówi o informacyjnej wojnie. Kiedyś propagandę szerzono zrzucając ulotki i posługując się przekupionymi dziennikarzami lub wykorzystując tzw. pożytecznych idiotów, którzy w danej społeczności zajmowali newralgiczną pozycję komunikacyjną. Dziś walka o rząd dusz przeniosła się do internetu. Pod tekstami o konflikcie pojawia się masa komentarzy bojowców siejących dezinformację, wyśmiewających co bardziej niebezpieczne dla zleceniodawców tezy, dyskredytujących autorów innych komentarzy.
Oczywiście nadal rozwija się doktryna prawna związana z wolnością słowa. Wiemy dziś, że wolność słowa ma swoje granice. Korzystanie z wolności słowa musi oznaczać również odpowiedzialność za słowo. Dlatego właśnie w regulacjach prasowych pojawiło się kiedyś tzw. impressum - obowiązek oznaczania każdego egzemplarza prasy danymi wskazującymi na wydawcę i na redaktora odpowiedzialnego. Autor materiału prasowego może być anonimowy, ale tożsamość redaktora naczelnego ma być znana - by dało się potem dochodzić roszczeń przed sądem, gdy ktoś przekroczy granice wolności słowa. Rozsiewający spam lub wirusy, sadzący "sztuczną trawę" na forach internetowych - wszystko jedno czy reklamową, lobbingową czy wojenną, ale też tworzący systemy blokowania lub filtrowania informacji, niekoniecznie chcą się przedstawiać. W ten sposób anonimowość w komunikowaniu się wchodzić może w konflikt z wolnością słowa. Zwolennicy anonimowości podnoszą, że przecież w systemach totalitarnych ujawnienie swojej tożsamości może prowadzić do represji. Teoria komunikowania podpowiada nam jednak, że jeśli nie znamy tożsamości nadawcy komunikatu, to nie potrafimy również odpowiedzieć na pytanie, co on właściwie do nas mówi.
Znaczenie ma kontekst komunikacji, nie tylko sam komunikat. Inaczej odbierzemy artykuł, który podpisany był przez adiunkta w takim lub innym ośrodku akademickim, inaczej zaś wówczas, gdy dowiemy się, że ten adiunkt aktywnie i całkiem komercyjnie zabiega o interesy takiej lub innej grupy. W efekcie dochodzimy do wielkiego wyzwania czasów "Nowego średniowiecza" - do edukacji. Edukacja medialna, umiejętność dekonstrukcji procesu komunikacyjnego, krytyczna ocena informacji, ale również sposobu, w jaki do nas dotarła, analiza źródeł, ocena ich wiarygodności i rzetelności - to wszystko staje się dziś niezwykle istotne. Kto takich umiejętności nie posiądzie, ten będzie podejmował mniej rozsądne decyzje w życiu. A przecież to nic nowego. Nie bez powodu człowiek nauczył się, że jeśli coś jest czerwone, albo gdy się szybko zbliża, to należy na to bacznie zwracać uwagę. W czasach, w których powstały te atawistyczne odruchy, często ratowały życie. Kto nimi nie dysponował miał małe szanse na przetrwanie i prokreację. Ewolucja się jeszcze nie skończyła.
- Login to post comments
Piotr VaGla Waglowski
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>
Neutralność
Drobny punkt: odejście od neutralności sieci nie jest szkodliwe (tylko) dlatego, że "gdy dostawcy różnych usług sieciowych postanowią się porozumieć – doprowadza to do różnicowania sytuacji konsumentów na końcu łańcucha konsumpcji informacji". Jednym z głównych problemów jest tworzenie blokad dostępu do rynku, również dla "wytwórców treści" (autorów, wydawców) i pozyskiwanie renty ekonomicznej przez redukujących neutralność operatorów, czyli psucie konkurencji, czyli całości gospodarki. Vide zachowanie Verizonu wobec Netfliksa, będące w sumie niczym innym niż wymuszeniem: http://blog.level3.com/global-connectivity/verizons-accidental-mea-culpa/ -- ładna ilustracja tego jak polityka firmy pozbawiona kagańca realnie egzekwowanej neutralności prowadzi do pogorszenia sytuacji zarówno tego końcowego konsumenta, jak i operatorów z których ten konsument korzysta, mimo technnicznych możliwości pozwalających na bezproblowe świadczenie usługi przez wszystkie firmy w łąńcuchu od producenta do konsumenta.
Dobrze naświetlone problemy
Dobrze naświetlone problemy współczesnej komunikacji, nie tylko internetowej. Brakuje jednak propozycji, choćby bardzo ogólnych, jak z tym walczyć w jakiejkolwiek płaszczyźnie - regulacji działania mediów publicznych, prawa telekomunikacyjnego czy chociażby edukacji. Wszak "tl;dr" nie bierze się z niczego
Dlaczego średniowiecze?
Ja bym się nie ograniczał do porównań ze Średniowieczem. W sumie podstawą życia jest wymiana informacji. To się zaczyna już w DNA. Wymiarze socjalnym fauna i flora wymienia nieustannie informacje (z całym repertuarem przyciągania, odstraszania, informowania, zwodzenia i dezinformowania) W wymiarze ludzkim potężnym skokiem jakościowym było wykształcenia się mowy oraz dzielenie i zachowywanie informacji w zbiorowej pamięci. Potem przyszły narzędzia i technologii: tam-tamy, gołębie, pismo, książki, gazety, media, elektroniczne sieci, internety (z całym repertuarem przyciągania, odstraszania, informowania, zwodzenia i dezinformowania) W zasadzie logika jest ciągle ta sama. Tylko tempo wymiany i masa informacji do przetwarzania rośnie w sposób szalony, astronomicznie. Ta masa i tempo jest aktualnie największym problemem dla naszych mózgów i zmysłów. Ale to jest kwestia przystosowania się, samoorganizacji, zrobienia trochę porządku w doborze źródeł, technik gromadzenia i kanałów przesyłu informacji. Myślę, że to w końcu nastąpi bez większego trudu, ale stresów przystosowawczych nie sposób uniknąć. Dzisiaj jesteśmy trochę zestresowani, bo nie panujemy ani zbiorowo ani indywidualnie nad tym zalewem informacji. Internet jeszcze raczkuje pod tym względem, ale nad rozwiązaniami się pracuje.
Co do edukacji. Czy jest w Polsce coś takiego jak Otwarta Akademia Kompetencji Medialnych dla Potłuczonych? (czy coś w tym stylu) A jak nie, to czy nie warto by zebrać trochę woluntariuszy (informatyków, dydaktyków, psychologów, designerów, grafików, aktorów) i taką szkółkę wymyślić i co więcej zrealizować w praktyce. Jakby co to ja w to wchodzę, lecz w trybie zdalnym. Coś takiego przyczyniłoby się mocna do zmian jakościowych w procesie opanowywania chaosu informatycznego.
Edukacja informacyjna
Mówiąc o potrzebie odpowiedniej edukacji, należy powiedzieć o edukacji informacyjnej. Edukacji jak ocenić źródło, neutralność, wagę i wartość informacji. To wobec zalewu informacji przez takie zjawiska jak spam, komercjalizacja dóbr osobistych w tym: celebryci, spadek jakości i rzetelności tradycyjnego dziennikarstwa, anonimowość i nie do końca jawności profili i motywów tzw. "bloggerów" czy treści generowanych automatycznie.
Wobec tych nowych zjawisk, wszechobecnych mediów (najpierw internet, obecnie - mobilny internet), możliwe, że żyjemy w czasach "informacyjnego średniowiecza", gdzie zamiast wiedzy panują gusła typu urban legends a zamiast iść do lekarza, wchodzimy na fora poświęcone zdrowiu lub wierzymy reklamom środków OTC (i kupujemy je).
Nawet w psychologii jest to zjawisko opisane - regresja, oczywiście na poziomie społeczeństwa, średniej. Rzeczywiście niewykluczone, że od pewnego poziomu "masy krytycznej" rozwoju społeczeństwa informacyjnego, cofamy się.
średniowiecze czy współczesność
Moim zdaniem jedyną różnicą w kwestii komunikacji, jest szybkość z jaką informacja jest dostarczana. Kiedyś (powiedzmy I połowa XX w i wcześniej) informacja w społeczeństwie (szczególnie na wsi) przekazywana była poprzez osobistą rozmowę. Zbierały się kobiety, wykonując wspólnie różne prace a mężczyźni grali w karty i gadali, gadali, gadali - czyt. plotkowali. Teraz wchodzimy na serwisy wyspecjalizowane w plotkowaniu, by dowiedzieć się o tak samo nieistotnych rzeczach jak i kiedyś. Ale to wcale nie jest takie nieistotne - niektórzy naukowcy twierdzą, że plotkowanie pozwala zachować dobry nastrój i zdrowie psychiczne (chyba że jesteśmy ofiara plotek). Obecnie zwiększyło się jedynie tempo przekazu, zasięg oraz ilość informacji, a przede wszystkim środek przekazu. To co "siedzi" w naszych głowach nie zmieniło się ani trochę. Nadal jesteśmy rządni informacji, a ich wybór zależy od nas. Niestety dotarcie do tych wiarygodnych i sensownych, wymaga od nas poszukiwań w gąszczu śmieci informacyjnych i staje się to z roku na rok coraz trudniejsze.