Kampania prezydencka w USA, czyli CNN i YouTube znalazły sposób

W USA rozpoczęto kampanię prezydencką. Wiadomo, że wybory prezydenckie odbędą się tam 4 listopada 2008 roku. Wiadomo, że zwycięzca zostanie zaprzysiężony 20 stycznia 2009 roku. To kupa czasu, a jednak już zaczęły się debaty (no, tak - wiadomo że partie muszą wybrać swoich kandydatów z licznych polityków chcących zasiąść w Owalnym Gabinecie). Serwisy internetowe oraz inne media zaczęły zachwycać się nowatorstwem pewnego pomysłu, bo oto YouTube wraz z CNN "pozwoliły" obywatelom nagrywać klipy i w ten sposób brać udział w dyskusji. Ale mnie się zapaliła czerwona lampka. Czy faktycznie chodzi o udział obywateli w debacie, czy też chodzi o coś innego? 23 lipca odbyła się pierwsza część - z udziałem Demokratów. 17 września przyjdzie czas na Republikanów.

W serwisie YouTube uruchomiono przed debatą z Demokratami specjalny "kanał tematyczny", jednocześnie CNN uruchomiło specjalną stronę CNN Election Center 2008. CNN ogłasza inicjatywę pod dramatycznym tytułem Your voice to be heard in historic debates, w ciągu kilku dni zgłoszono ponad 2 tys pytań, ale uważny obserwator pewnie dostrzeże, że tak naprawdę wiele się tu nie zmienia. W czasie debaty zaprezentowano kandydatom tylko kilka z wgranych przez obywateli klipów, nadal dziennikarze są gatekeeperami dyskusji...

Może jestem zbyt cyniczny, ale zacząłem się zastanawiać...

Jaki ma powód inwestowania w obsługę takiej kampanii YouTube i czy w ogóle musi inwestować cokolwiek poza tym, co i tak jest potrzebne do działania serwerów w "zwykłym trybie"? Może tylko zyskać: rozgłos, darmową reklamę, zmianę "klimatu" wokół tego serwisu, bo skoro angażuje się w tak ważne przedsięwzięcie, to przecież nie służy jedynie do publikowania chronionych prawem autorskim utworów wbrew dysponentom tych praw. Czy przekłada się taki udział na zyski YouTube? Musiałbym trochę pogrzebać w Sieci, by zdobyć jakieś raporty dotyczące przychodów, ale ponoć przedsięwzięcie jest na razie "pod kreską"...

YouTube nic nie ryzykuje, za to zyskuje sporo: poza wzmocnieniem marki i nadaniem jej specyficznego, odpowiedzialnego znaczenia, zyskuje również masę darmowego contentu, bez ryzyka, że ktoś postanowi pozwać do sądu wydawcę za naruszenie praw autorskich, bo te klipy zaczęli tworzyć sami obywatele.

A ludzie odchodzą od tradycyjnej telewizji na rzecz internetu. Taka cross promocja na złe CNN'owi raczej nie wyjdzie (dziś na YouTube na głównych pozycjach klipy z CNN się znajdują, w końcu to wspólne przedsięwzięcie)...

Z punktu widzenia demokracji - jak to mi się wydaje, tak na pierwszy rzut oka - nic się nie zmienia. Jedynie wypowiedzi na forach dyskusyjnych zamieniono na "bardziej atrakcyjną" formę wypowiedzi, która nadaje się do wykorzystania w formatowanej, tradycyjnej telewizji. Telewizja może sobie przebierać w klipach, których jej dziennikarze sami nie musieli kręcić, aranżować, wyszukiwać "zwykłych ludzi", etc...

Nowatorstwo polega właśnie na tym - media zagoniły konsumentów do produkcji materiałów, z których te media żyją. Pretekst wyborczy jest bardzo dobrym pomysłem, bo wybory zawsze wzbudzają nieco emocji, chęci do działania.

To kolejny przykład na to, co opisywał Alvin Toffler w swojej "Trzeciej fali": pojawiły się najpierw testy ciążowe, które kobiety mogły przeprowadzać w domu, nie angażując w ten proces wysoko kwalifikowanych specjalistów, pojawiły się supermarkety i sklepy samoobsługowe, w których konsumenci sami muszą wybrać produkty gromadzone na licznych półkach, w ten sposób nie trzeba angażować w ten proces subiekta. Bankomat powoduje, że konsument sam się obsługuje, nie angażując w proces obsługi pracownika banku, podobnie jest na stacjach benzynowych, w których już poza kamerami nikt nie asystuje konsumentom...

"Rewolucyjna", "znamienna dla demokracji" kampania wyborcza zorganizowana na półtora roku przed wyborami, jest doskonałym pretekstem do tego, by wychować sobie konsumentów - telewidzów, którzy od dziś sami wymyślają tematy, sami kręcą klipy, sami je montują i sami je nadsyłają oraz opisują (tagują). Jedyne co trzeba zrobić, to wybrać najsmaczniejsze kawałki (bo przecież nie wszystkie da się puścić kandydatom w telewizji, a poza telewizją kandydaci przecież nie muszą odpowiadać) i przepleść je reklamami. Wszystko pod szyldem rozwoju demokracji. A może coś w tym jest?

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

Suplement do youtubizacji demokracji

Odnośnie budowy demokracji w kontekście społeczeństwa informacyjnego to warto przypomnieć jeszcze pomysł na rejestracje blogerów jako lobbystów, tu zachęcam do sięgnięcia do tekstu ze stycznia tego roku: Blogerzy jak lobbyści czyli zamieszanie wokół 'grassroots lobbyingu', który rozpocząłem słowami:

W USA pojawił się pomysł, by osoby publikujące w swoich blogach musiały się rejestrować. Miałoby to dotyczyć redaktorów serwisów, które mają ponad 500 czytelników. Poza rejestrachą tacy redaktorzy musieliby składać również kwartalne raporty - analogicznie jak amerykańscy lobbyści. Propozycje wywołały burze krytyki.

Warto też w kontekście komentowanej notatki odesłać do zamieszania związanego z kampanią na rzecz Net Neutrality. Tu zachęcałbym do sięgnięcia do Net Neutrality czyli spór o społeczeństwo informacyjne, a tam:

...A teraz zatoczę pewne koło i wrócę do tej właściwości internetu, która pozwala mu być wykorzystywanym przez różne grupy społeczne narzędziem komunikacji, wywierania wpływu oraz "ewangelizacji". Pod wspomnianym wyżej adresem: savetheinternet.com i jednocześnie pod wspólnym hasłem (Save the Internet - chroń internet), jak pod jakimś sztandarem zgromadziły się różne grupy, organizacje, jednostki. Pojawił się interesujący ruch społeczny, który można zaobserwować np. w serwisie YouTube. I w związku z poruszony w niniejszej tekście tematem proponuje Państwu przejrzenie zasobów wspomnianego serwisu, a związanych z tematem Net Neutrality.

No i jeszcze Wymień stary dowód na nowy, czyli wirtualne ministerstwo...
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Chcialbym zauwazyc, ze tzw.

Chcialbym zauwazyc, ze tzw. "Net Neutrality" (eufemizm na regulacje Internetu) nie ma absolutnie _nic_ wspolnego z "neutralnoscia" i jest brutalnym wkroczeniem panstwa w obszar, ktorego dotychczas nie regulowalo i nie powinno regulowac. W zadnym panstwie na swiecie nie istnieje nic chociazby przypominajacego legislacje proponowana przez lobbystow na rzecz "Net Neutrality". Dodatkowo, w wielu krajach Europy Zachodniej tzw. coverage (pokrycie; dostepnosc do Internetu per gospodarstwo domowe) jest w czolowce swiatowej wlasnie ze wzgledu na zroznicowanie ofert dostepu do Internetu - zas regulacja "Net Neutrality" jest 'wycelowana' wlasnie mozliwosc zroznicowania ofert. Konkurencja, rozwoj technologiczny, innowacyjnosc - wszystko to mamy dzieki Internetowi taki, jaki byl dotychczas - bez urawnilowki, regulacji i wkraczania panstwa w sfere ktora do tegoz panstwa nie nalezy. W U.S. sprawa jest o tyle istotna, ze mogloby dojsc do bardzo groznego (i z daleko siegajacymi, powaznymi konsekwencjami) precedensu regulacji Internetu przez rzad federalny - straty bylyby nie do przecenienia, zysk zaden...

Net neutrality jest starsza od internetu

Nie zgadzam się z powyższym komentarzem. O ile propozycje prawnej formy uregulowania Net Neutrality są gorąco dyskutowane, to samo pojęcie ma stabilne znaczenie, i nie do końca pokrywa się z tym, co p. Matt napisał.

Net neutrality to pewna zasada, która -- chociaż nie była kodyfikowana -- leży u podstaw zarówno Internetu jak i wcześniejszych sieci komputerowych. Jej podstawowym założeniem jest brak dyskryminacji i faworyzowania wybranych źródeł informacji, czy sposobów komunikacji. W szczególności, instytucji konkurujących między sobą lub z właścicielem infrastruktury.

Odzwierciedlenie tej zasady odnajdujemy w organizacji sieci opartych na powszechnie używanych protokołach z rodziny TCP/IP, gdzie żadna komunikacja nie jest faworyzowana ani penalizowana. Do tego stopnia występuje tu równość, że w późniejszym rozwoju dodano opcję Quality of Service w postaci pola Type of Service. Pozwala ono nadawcy na oznaczenie strumienia transmisji jako mającego (w pewnym uproszczeniu) niski priorytet, lub potrzebującego dostarczenia w możliwie najkrótszym czasie.

Początkowo, gdy sieci zarządzane były przez entuzjastów i instytucje akademickie, a także armię, nie było potrzeby kodyfikowana takiej zasady. Była ona jednak pewnego rodzaju 'niepisanym porozumieniem', które było wzajemnie respektowane.

Jednak od czasu, gdy dostarczaniem dostępu do sieci zajęły się instytucje komercyjne, zasada ta okazała się być niewygodna. Niektórzy dostawcy treści i usług internetowych są gotowi zapłacić za przyznanie większego priorytetu dla ich komunikacji. Zdarza się też, że firma dostarczająca dostęp do internetu dostarcza też treść i usługi, (przykładem mógł być AOL), i mogłoby być korzystnym dla nich ograniczenie dostępu do treści konkurencyjnych dostawców.

Niewątpliwie prawo mająca skodyfikować Net Neutrality jest trudna do sformułowania, zarówno ze względu na skomplikowanie problemu i trudność w mierzeniu i kontrolowaniu jakości usług, jak i na szybki rozwój technologii. Z pewnością dochodziłoby do prób nadużycia i obchodzenia takiego prawa. Ale czy z tego powodu mamy zupełnie z niego zrezygnować?

Zwolennicy takiej legislacji często podkreślają, że brak regulacji spowoduje stopniowy podział Internetu, zawartych w nim treści i usług, na części płatne i bezpłatne. Ważnym problemem jest też to, że utrzymanie zasady Net Neutrality pozwala na niedrogie publikowanie swoich informacji i usług, dostępne dla osób prywatnych i małych instytucji. W przypadku zniesienia tej zasady, każdy chcący coś opublikować i uzyskać zadowalającą jakość transmisji będzie musiał opłacić się dostawcom internetu. Zmniejszy to możliwości publikowania treści i pogłębi regionalizację Sieci.

I jeszcze jeden drobiazg, Net Neutrality nie musi być domeną regulacji rządowej. Od wielu lat kwestie związane z Domenami Internetowymi są nadzorowane i regulowane przez ICANN, i organizacja ta dobrze radzi sobie z zadaniem.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>