Demokracja bezpośrednia, bez zdobywania większości

Od dłuższego czasu pojawiają się głosy, że system wyborczy nie przystaje do zmian w relacjach społecznych. Nie wdając się w szczegóły można tylko za Tofflerem wskazać problemy odmasowienia społeczeństwa, desynchronizacji itp. Z obserwowanej rzeczywistości wynika też, że "reprezentacja", którą się wybiera nie jest w stanie sprostać wyzwaniom "sprawowania władzy". Po prostu nie ma już w społeczeństwie większości, która ma podobne zdanie na podobne tematy. Im mniej masowego otoczenia, tym bardziej różnorodne postawy. Dziś reprezentant nie reprezentuje nawet siebie. Pojawiają się pomysły, by losować reprezentację, na wzór amerykańskiej ławy przysięgłych, która może decydować o życiu i śmierci konkretnego podsądnego, dlaczego zatem nie mogłaby rozstrzygać w sprawach społecznych? Ale to też reprezentacja. A gdyby tak postulować całkowitą zmianę podejścia?

Dyskusja na temat e-votingu (czy też wyborów elektronicznych) prowadzona jest niejako w stanie paradygmatu, zgodnie z którym nie ma innej możliwości niż działanie przez przedstawicieli. Debatuje się nad tym jak zwiększyć partycypację obywateli w wyborach powszechnych, jak ich przekonać do tego, by brali udział wyborach swoich reprezentantów, ale reprezentanci ci reprezentują jedynie siebie. Jeśli by zmienić paradygmat i uznać, że zamiast wybierać w wyborach swoich przedstawicieli obywatele mogliby dokonywać aktu głosowania nad konkretną sprawą, nie zaś na konkretnych reprezentantów, to zmienia się nam zasadniczo punkt obserwacyjny.

W niedawnym blogowym wpisie Demokracja online - nowa moda, przyszłość czy zagrożenie? napisałem, że:

...przecież polityk wyborcy-obywatelowi do niczego nie jest potrzebny, jeśli wyborca-obywatel sam może załatwić wszelkie interesujące go sprawy bez "swojego przedstawiciela". Fakt, że rozwijają się metody szybkiej komunikacji daje szansę na ustalenie punktów zapalnych, przeprowadzenie konsultacji, daje szansę na dostęp do informacji publicznej, na przejawianie inicjatywy, na patrzenie sprawującym władzę na ręce.

Pisząc te słowa nie brałem jeszcze wtedy pod uwagę, że przecież "wzięcie spraw we własne ręce" może wszak oznaczać, iż obywatel po prostu sam podejmuje decyzje, którą dziś podejmują kłócący się między sobą "reprezentanci", którzy jednocześnie nie mają ani środków ani pomysłów by rozwiązać społeczne problemy.

Dziś spór toczy się w obszarze "elity politycznej" - kto kogo ma odwołać, kto ma stracić immunitet, kto ma zająć jakie stanowisko. Chodzi cały czas o dyskusje personalne. Jednocześnie politycy dla potrzeb utrzymania władzy za wszelką cenę co jakiś czas starają się polaryzować poglądy społeczne, dając mu jasne, przeciwstawne, ale - jak przypuszczam - odbiegające od realnych problemów społeczno-gospodarczych życia codziennego tezy do wybrania: czy ma być kara śmierci, czy homoseksualizm to choroba, etc...

Mamy ustawę o wykonywaniu inicjatywy ustawodawczej przez obywateli. 100 tys obywateli mających prawo udziału w wyborach parlamentarnych może zgłosić dziś w Polsce inicjatywę ustawodawczą. Próg 100 tys podpisów jest dość trudno uzyskać, ale... Jeśli obywatele mogą zgłosić inicjatywę, dlaczego obywatele nie mogliby dokonać aktu wyrażenia wiążącej opinii w konkretnej sprawie? Trzeba by zmienić zasady gry, które dziś znajdują się w Konstytucji RP. Ktoś uzna, że to zamach na demokrację, ale czy rzeczywiście?

Już dziś można by zacząć zbierać podpisy pod prostymi ustawami społeczeństwa informacyjnego, np. można by zgłosić ustawę o zmienia ustawy o informatyzacji podmiotów realizujących zadania publiczne, a w tej propozycji dwa krótkie przepisy dotyczące obowiązku publikowania informacji w zgodzie z zasadami WAI (accessibility) oraz mechanizm odpowiedzialności urzędniczej za to, że dany zasób nie spełnia wymogów dostępności. Można by zaproponować ustawę zmieniającą zasady gry w obszarze prawa autorskiego. Można by w ten sposób wprowadzić jasną zasadę, zgodnie z którą muzea nie mogą pobierać opłat za fotografowanie zbiorów należących do całego społeczeństwa (por. Wawel chroni prawa fotografów???, etc...

Ale można iść jeszcze dalej - oddać prawo podjęcia decyzji samym obywatelom. Bez sporów o personalne koalicje wśród reprezentantów. Takie bezpośrednie głosowanie obywatelskie (demokracja bezpośrednia możliwa dzięki nowym metodom bezpośredniej komunikacji) nie musiałoby być tajne (a wiec problem tajności aktu wyborczego nie przeszkadza nam już tak bardzo w tym temacie), jeśli głosowanie nie musi być tajne, to potem dokładnie wiadomo kto jak głosował (dziś głosowania w Sejmie nie są tajne i dostępne są na stronach sejmowych wyniki konkretnych głosowań). To nam "w pewien sposób" załatwia też problem handlu głosami (chociaż nie do końca, czego mam świadomość), a także kwestie manipulacji czarną skrzynką (bo teoretycznie można sprawdzić czy nie doszło do manipulacji, niepoliczenia głosu, etc.., chociaż też nie do końca, ale od czegoś trzeba zacząć rozważania).

Urzędnik nie podejmowałby decyzji, nie byłoby "reprezentantów narodu". Funkcjonariusz publiczny byłby raczej moderatorem dyskusji, a nawet negocjatorem. Decyzję zaś podejmowaliby zainteresowani...

Nareszcie dyskusja publiczna musiałaby uwzględnić masy obywatelskie - to je każdocześnie trzeba by przekonywać do danych rozwiązań. Sporo byłby manipulacji, ale też i mogłaby być jakaś szansa na rzeczową argumentacje. Wierzę, że ludzie, którzy mają szanse ocenić dostępne źródła, potrafią też podjąć na ich podstawie decyzje w swojej sprawie.

Pojawiłyby się dynamiczne koalicje, a nie byłoby też problemu w tym, że jakaś część społeczeństwa nie brała udziału w głosowaniu - głosowali ci, których sprawa dotyczy, lub ten kto chce (o ile jednak jakiś próg byłby osiągnięty). Nie interesuje Cię los pielęgniarek? Nie musisz brać udziału w podjęciu decyzji dotyczącej ich problemów. W ten sposób podejmowana byłaby decyzja przez zainteresowaną mniejszość. Bo nie zawsze większość musi decydować.

Zmiana tego paradygmatu może mieć kolosalne znaczenie w rozważaniach dotyczących demokracji. Mała frekwencja wyborcza jest w istocie problemem widzianym oczyma obserwatora zanurzonego w poprzednim społeczeństwie, opartym na poprzednich metodach działania (społeczeństwie 1.0? ;). Zastanawianie się jak nowymi metodami leczyć stare instytucje może się okazać ślepą uliczką, skoro stare instytucje są anachroniczne...

Aby taki system głosowania w konkretnej sprawie, nie na konkretnego człowieka-reprezentanta, zadziałał - chyba nie trzeba wybierać konkretnego producenta konkretnych "maszyn wyborczych". Warto jeszcze rozważyć, jak taki "system" ma się do uczciwej konkurencji i monopolów na rynku dostawców rozwiązań ICT... Warto rozważyć jakie muszą być zasady początkowe, by istniała swobodna dyskusja w środkach masowego komunikowania się, bo internet nie jest demokratyczny i komuś mogłoby przyjść do głowy, że należy tłumić argumenty inne niż te, które on wyznaje, a jeśli np. ma możliwość zmiany sposoby prezentacji wyników wyszukiwania, albo tego, jak "widzialna" jest jakaś witryna internetowa lub do kogo dochodzi mailowa lista dystrybucyjna, to cała sprawa bierze w łeb...

Zdaję sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie proste, że ludzie - przy dosłownym przyjęciu powyższego - nic innego by nie robili, tylko cały czas brali udział w jakichś głosowaniach, że trudno wypracować model rozstrzygania sprzecznych konfliktów społecznych, że dzisiejszy model konstytucyjny nie pozwala na wdrożenie tego typu instytucji, etc... Ale chyba warto przedyskutować takie pomysły?

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

wow

jestem ciężko zaskoczony tym postem... i to zdecydowanie pozytywnie. między innymi dlatego że zbliżył się pan do krytyki demokracji parlamentarnej (przedstawicielskiej) przedstawianej przez anarchistów od blisko stu lat, co jak widać w dalszym ciągu bywa odkrywcze (ze względu na powszechny brak wiedzy na temat tego nurtu ideowego), oczywiście zanim wywołam panikę słowem anarchizm prosił bym o zapoznanie się z podstawą tej myśli chociaż by na wikipedii choć ten opis jest daleki od doskonałości

w każdym bądź razie - zbliżone koncepcje, choć nie oparte w takim stopniu na infrastrukturze elektronicznej - są nie tylko możliwe ale istnieją i działają na całym świecie, w różnej skali - chociażby w formie budżetów partycypacyjnych jak w sławetnym Porto Alegre gdzie każdy mieszkaniec ma prawo współuczestniczyć w decyzjach budżetowych i miastu nie źle się powodzi (populacja 1.4miliona)...

polecam traktującą głównie o samorządności serię "anarchizm idee praktyka" wydawnictwa trojka: http://trojka.scenaonline.org/kat_aip.htm

jeśli zaś chodzi o wizję przedstawioną w powyższym poście oczywiście rodzą się podstawowe problemy takie jak dostępność i znajomość technologii potrzebnej do głosowania (chociaż podejrzewam że przed demokracją parlamentarną broniono się argumentem że nie każdy potrafi podpisać się na liście głosujących) oraz najważniejsza kwestia zabezpieczenia takiego systemu przed atakami - i nie mówię tylko o grupach interesów w postaci wyborcach, ale o tych którzy mają swój duży wkład w dewaluację sytemu parlamentarnego czyli korporacjach które teraz mogą wpływać na garstkę polityków więc wolą to aniżeli stawać przed całym społeczeństwem... (chociaż np. taki Shell nie ma oporów żeby wyrżnąć w pień kilka miasteczek jeśli psują interesy)

przepraszam za długość wypowiedzi.

Masz babo plecak

Muszę teraz stanąć na głowie, by nie dać się zaszufladkować jako piewca anarchizmu, zwłaszcza, że pienista wiolość nurtów w tym obszarze mogłaby kogoś sprowokować do pytania: anarchistą jakiego rodzaju jest VaGla? A VaGla nie jest anarchistą. Mnie tylko uwiera w głowie, więc się dziele rozważaniami.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

"Jestem wstecznikiem w

Jestem wstecznikiem w sprawie organizowania wyborów elektronicznych, bo uważam, że to doprowadzi do odhumanizowania aktu wyborczego, może zwiększyć podatność całego systemu na manipulację, etc...

Dziwi mnie artykuł w świetle powyższego cytatu.

Z historii myśli politycznej wiem, że na ten krok jest za wcześnie lub za późno. Demokracja w Polsce do tego nie dojrzała a UE także jest jak najdalsza od wyborów bezpośrednich.

Co do technologii pozwalającej na takie wybory już istnieje. Jest znana od lat 60 XX wieku. System Arpanet nawet był projektowany po części z podobną myślą. Czarna skrzynka nie istnieje, wystarczy oprogramowanie open source i podpis kwalifikowany w dowodzie osobistym. Podpis elektroniczny jest dużo bardziej bezpieczny niż odręczny, czego się nie mówi. Największym problemem jest długotrwałe przechowywanie danych, odpowiednio potężne klucze szyfrujące i przychylność administracji. Człowiek jest omylny, maszyna nie.

Obecnie znamy już prawne ramy UE i widać wyraźnie, że takie podejście jest krytykowane przez osoby rządzące, i aparat administracyjny z prostego powodu. Brak miejsca na rozrost nadmiernej biurokracji. Pomimo że obliczono ile można zaoszczędzić na pełnej informatyzacji administracji, żaden rząd się nie kwapi w realizacji tego pomysłu. Problemem nie jest technika, prawo tylko mentalność ludzka.

Jest tu sprzeczność

Istotnie - może wychodzić na to, że jest tu sprzeczność: w przypadku wyborów reprezentacji mówię o odhumanizowaniu, a w przypadku oddawania głosu przez obywateli "za" lub "przeciw" w poszczególnych głosowaniach (w całym procesie legislacyjnym) już tego odhumanizowania nie wymieniam. Wyjaśniam jednak jak uniknąć sprzeczności: różnica polega na tajności głosowania. Jeśli mam zawierzyć czarnej skrzynce i nie mam możliwości łatwej weryfikacji swojego głosu, to równie dobrze może nie być wyborów czy głosowań wcale. Gdyby zaś znieść tajność, to dałoby się zweryfikować sposób działania systemu (pewnie również w przypadku wyborów reprezentacji). System byłby mniej czarną skrzynką, i przez to bardziej humanitarny. Aczkolwiek mam świadomość, że pojawiają się inne zagrożenia - np. ze strony bojówek, które z kijami bejzbolowymi odwiedzają tych, którzy w ostatniej rundzie głosowań (albo wyborów) zagłosowali nie tak, jak chciał szef tej lub innej koterii.

Tak czy inaczej - pierwszy tekst (z którego pochodzi powyższy cytat) dotyczył wyborów reprezentacji; tekst, pod którym właśnie wymieniamy się komentarzami dotyczy głosowania, które mogłoby być udziałem obywatela podejmującego takie decyzje, jakie dziś podejmuje poseł czy inny reprezentant. Chodzi głównie o kwestie reprezentacji i konstatacja, że dzisiejsza "reprezentacja" nie reprezentuje wyborców. Stąd odesłania do pomysłów na losowanie reprezentacji. Wylosowani reprezentanci mają pewnie takie samo przygotowanie merytoryczne, jak obecna reprezentacja pochodząca z wyborów.

Poza wszystkim tekst powyższy nie jest postulatem, a rozważaniami. Podzieliłem się przemyśleniami. Nie twierdzę, że mam oto złoty środek na problemy. Nie mam, bo i powyższe jest tak płytkie wobec złożoności problemów jakie się z tym w rzeczywistości wiążą, że trudno uznać kilka akapitów za propozycje systemu. Jak zresztą słusznie zwrócono uwagę - tego typu pomysły funkcjonują od wielu lat. Idea demokracji bezpośredniej setki. Być może (jeszcze raz: być może) powoli dochodzi do przesilenia.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Dziwny ten wpis.

Dziwny ten wpis. Oczywiście, że można zmieniać paradygmat. Nawet można zmienić jeszcze bardziej. Po co żmudne uchwalanie ustaw i innych przepisów, można przecież głosować nad każdą sprawą. Jednego dnia Fakt (500tys nakładu) napisze o kimś złapanym przez policję: "Zabić zwyrodnialca!", następnego dnia głosowanko i już jest po problemie. Zresztą był taki system, to się nazywało linczem? Zamiast internetu był plac, było "głosowanie", nie było tego całego biurokratycznego aparatu sądowego.

Wierzę, że ludzie, którzy mają szanse ocenić dostępne źródła, potrafią też podjąć na ich podstawie decyzje w swojej sprawie.

Na jakiej podstawie? tego, że 30% potrafi jako tako zrozumieć wieczorne Wiadomości? Co to znaczy "ocenić"? Właściwie ocenić, czy w ogóle ocenić? Ja np. płacę podatki, ale nie jestem w stanie zrozumieć przepisów prawa podatkowego. Daj mi nowelizację ustawy, będę "oceniał". Wolne żarty. A my, że miałbym ustalać np. przepisy podatkowe, to już jest dla mnie jakiś koszmar (odpierając ew. kontrargument: zrozumiałość jest tylko jedną z pożądanych cech -- być może, prawo uchwalane, czy też ogólniej -- decyzje podejmowane przez taki "ogólnonarodowy trybunał" byłyby zrozumiałe, ale to nie znaczy, że byłyby mądre).

Nie interesuje Cię los pielęgniarek? Nie musisz brać udziału w podjęciu decyzji dotyczącej ich problemów. W ten sposób podejmowana byłaby decyzja przez zainteresowaną mniejszość. Bo nie zawsze większość musi decydować.

Wydaje Ci się. co z tego, że nie interesuje mnie los pielęgniarek, jak mogę w ten sposób wyrazić swoją frustrację? Co mi zaszkodzi zagłosować?

Podsumowując, to co piszesz, to jakaś niebezpieczna pseudoegalitarna utopia. Rozdarcie organizmu państwowego na miliony partykularyzmów. Myślisz, że dałoby się cokolwiek w takim systemie stworzyć? Każda autostrada szła by przez sąsiednią gminę, tylko zabrakłoby sąsiednich gmin.

OK, owszem, są rozwiązanie typu "ława przysięgłych", ale chyba lepiej ode mnie wiesz, jakie budzą kontrowersje i jakie są hocki-klocki przy powoływaniu takich rad. 40 milionowa ława przysięgłych to jakiś totalny koszmar.

Ciutki Waści przesadził :)

Nie demonizowałbym aż tak bardzo demokracji bezpośredniej - co nie zmienia faktu, że warto zauważyć pewne sprawy.
Technologiczne możliwości organizacji głosowań wyprzedziły w tej chwili "świadomość" społeczeństwa jako ogółu.
Podejrzewam, że większość obywateli (jak przedmówca zauważył) nie podoła konieczności analizowania i sprawdzania tego na co się głosuje. Co przenosi nam rolę polityków z agitacji w sejmie na agitację na ulicy. Efekt będzie ten sam (tylko potencjalnie większym kosztem).

Pamiętać należy, że demokracja to system w którym 10 głupców przegłosuje 1 mądrego.

Reasumując - pomysł i owszem (imo) wręcz b. dobry (i tu się nie zgodzę z przedmówcą, że to jakaś "niebezpieczna pseudoegalitarna utopia"), ale czas jeszcze chyba nie ten. Jako społeczeństwo (znowu imo) nie jesteśmy gotowi.

Dobrym początkiem na rozwój świadomości (który omawiałem ze znajomymi ponad rok temu) być może jest udostępnienie miejsca, gdzie spełniać będzie można powyższe przesłanki bez grzebania w konstytucji. Niech ludzie szerzej zaczną wykorzystywać możliwość inicjatywy ustawodawczej w ramach istniejącego prawa. To (prawdopodobnie) podniesie świadomość (możliwe że dopiero nadchodzącego pokolenia) i być może w przyszłości pozwoli na głębsze zmiany.

Rodzi się także kolejne pytanie - skoro dowolny system demokratyczny pokazuje, że istnieje wysokie ryzyko tworzenia niedobrego prawa, to czy tak na prawdę potrzebujemy tak dużej ilości regulacji i przepisów? Być może rozwiązaniem jest (uogólniając ideę) system prawa minimalistycznego i "rządy" (trochę inne znaczenie nabiera wtedy to słowo) specjalistów?

No ale co wtedy będą robić prawnicy ;)

za a nawet przeciw

Zasadniczo muszę się zgodzić z opinią przedmówcy. Jaki procent obywateli będzie chciał brać udział w takim głosowaniu i jaki będzie w stanie podejmować racjonalne decyzje?

Nie twierdzę, że wybierani przez nas politycy są od ogółu społeczeństwa wiele mądrzejsi. W niektórych kwestiach (np. niedawna batalia medialna o patentowalność oprogramowania w Europie) poziom ich wiedzy okazywał się zwyczajnie straszny, ale nie sądzę też żeby powierzenie podobnych decyzji "masie obywatelskiej" mogło cokolwiek pomóc - wręcz przeciwnie.

Znana nam demokracja dostała niestety czkawki w epoce masmediów. Urzeczywistnienie demokracji bezpośredniej w skali dziesiątków milionów wyborców oddałoby de facto władzę w ręce medialnych marketingowców i sądzę, że byłoby to zagrożenie dużo większe niż jakiekolwiek techniczne ataki na system.

-----

Ale... ale myślę, że coś jest na rzeczy. Może nie oddawanie głosu milionom, może nie losowanie "40 sprawiedliwych", ale nowoczesne technologie powodują jednak, że sprawowanie władzy można oddać w ręce większej liczby osób niż kilkuset wybranych często wedle "oglądu paszczowego" przedstawicieli.

Spójrzmy w jaki sposób rozwija się np. nauka. Nie jest demokratyczna, bo nie wedle statystyki ocenia się dokonania i teorie, pomimo to wypracowała sobie stosunkowo sprawny (chociaż nie idealny) system oceny ludzi i pomysłów.

Ideałem byłaby sytuacja, w której decyzje w konkretnych dziedzinach można by powierzyć ludziom w dziedzinach owych kompetentnych i żywotnie nimi zainteresowanych. Wracając do kwestii patentowalności oprogramowania mieliśmy wówczas do czynienia z jednej strony z lobbingiem korporacji, z drugiej zaś z potężną akcją społeczną, która... przyniosła efekty.

Gdyby teraz nadać tego typu "flash mobom" jakieś formalne ramy. Stworzyć status półprofesjonalnych polityków o określonej władzy w określonych dziedzinach legitymizowanej i wiedzą (egzaminy, ocena kapituły dotychczasowych działaczy?).

Wiem - to też jest system podatny na wypaczenia, nepotyzm itp, ale czy bardziej niż obecne systemy? A posiadałby jednocześnie nie występujące obecnie zalety.

Tu jest interesujący feedback

reuptake/blog: "vagla zwariował?" i link tutaj...

reuptake/blog: vagla zwariował?

Może nie tyle zwariowałem, co jestem aktualnie pod wpływem świeżo przeczytanej "Trzeciej fali" Tofflera. Rafał A. Ziemkiewicz pisał w swojej recenzji: " Można zapewne dyskutować, czy dobrany przez Tofflerów klucz do rozumienia i interpretowania wydarzeń - koncepcja kolejno wzbierających cywilizacyjnych fal - rzeczywiście wszystko tłumaczy. Wydaje się on zawodzić zwłaszcza w odniesieniu do historii. Nie zmienia to jednak faktu, iż wielka ilość poczynionych przez Tofflerów obserwacji jest na pewno prawdziwa". Adam Wielomski skomentował zaś: "Mam nadzieję, że zdążymy się przygotować do walki w nowych warunkach i że bitwę tę wygrają e-konserwatyści". Są też inne recenzje, które idą w zupełnie innym kierunku.

Ja swoją recenzję tej (wydanej w 1980 roku) książki dopiero opublikuję, bo już wiele mam spisanych przemyśleń.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Delegowanie głosów

W wielu miejscach toczy się dyskusja o możliwych rozwiązaniach takich czy innych form "elektronicznej demokracji". Za szczególnie ciekawe uważam niektóre z pomysłów pojawiających się w środowisku propagatorów wiki, ot na przykład LiquidDemocracy, WikiVoting, czy TheTroubleWithConsensus.

zgadzam się z niektórymi

zgadzam się z niektórymi komentatorami, że należałoby wyznaczyć jakieś granice takiej demokracji, np. kompetencji, dziedzin życia, w których by działała. prosta wymiana kilkuset "ułomnych" przedstawicieli na kilkadziesiąt milionów "ułomnych" członków zbiorowości raczej nie poprawiłaby stanu rzeczy.

zastanawiałem się nad ograniczeniami technicznymi, które moim zdaniem są jeszcze zbyt wielkie - przy takim typie demokracji wybory odbywałby się nieporównywalnie częściej, dlatego dostęp do takiego systemu musiałby być możliwy praktycznie niezależnie od miejsca pobytu członka zbiorowości, niezależnie od pory dnia i musiałby gwarantować bezpłatny dostęp dla wszystkich. a do takiego powszechnego dostępu to jeszcze trochę brakuje nawet najbardziej usieciowionym społeczeństwom.

Ciekawy pomysł, ale niebezpieczny dla jakości stanowionego pra

Pomysł tego rodzaju demokracji bezpośredniej jest bardzo ciekawy i żywa dyskusja wskazuje na to, że faktycznie czas, w którym po prostu nie było technicznych możliwości sprawowania demokracji inaczej niż przez przedstawicieli, po prostu minął (pomijając takie wyjątki jak starożytna Grecja czy współczesna Szwajcaria, gdzie jakoś taki system z lepszym lub gorszym skutkiem istniał czy istnieje mimo braku technologii).

O ile dobrze zrozumiałem pana Piotra, chodzi mu nie o zastąpienie wszelkich form sprawowania władzy powszechnym głosowaniem, a jedynie zastąpienie w ten sposób władzy ustawodawczej (Sejmu), a nie wykonawczej (rząd) czy sądowniczej. W istocie, chodzi w pewnym sensie o poszerzenie liczebności parlamentu - z 400 osób do 40 milionów (trywializując).

Cóż, na pierwszy rzut oka wydaje się to pomysłem ciekawym, po głębszej analizie jednak - raczej niewykonalnym i niebezpiecznie psującym pewne mechanizmy demokracji.
Główną wadą pomysłu jest IMHO zapomnienie o wielu istotnych funkcjach parlamentu poza samym momentem głosowania. Przecież praca posłów nie polega tylko na naciskaniu guziczka na prośbę marszałka. Jak sugeruje sam źródłosłów słowa "parlament" - jest to miejsce gdzie się mówi, dyskutuje, a poza tym przecież w ogóle pracuje w komisjach i podkomisjach nad projektami ustaw - nie jest tak, że ktoś zgłasza ustawę i od razu się nad nią głosuje. Przypuszczam co prawda, że pracę w podkomisjach można by znacznie usprawnić gdyby odbywała się ona przy pomocy wiki, ale nie wyobrażam sobie, żeby w ten sposób projekt ustawy "wykuwało" naraz kilkanaście milionów osób. I niestety wyboru składu tych niezliczonych komisji nie dałoby się rozwiązać tak prosto jak wybór administratorów Wikipedii.

Zakładając, że wszystkim obywatelom biorącym udział w demokracji bezpośredniej udałoby się jakoś spośród siebie powybierać "administratorów", "moderatorów" i "marszałków" do organizacji pracy tego wielkiego ogólnonarodowego forum, a ogółowi zostawiając jedynie udział (dobrowolny) w samych głosowaniach, to zastanówmy się jaką jakość miałyby podejmowane w ten sposób decyzje? W istniejącym Sejmie przynajmniej gotowy projekt ustawy jest jeszcze referowany na posiedzeniu plenarnym, są głosy za, głosy przeciw, odbywa się dyskusja, poseł naciskający przycisk powinien mieć - przynajmniej w teorii - świadomość nad czym konkretnie głosuje i jakie to niesie skutki. W modelu "demokracji internetowej" wystarczy w przerwie na reklamę pomiędzy jednym serialem a drugim na moment zalogować się na swoje obywatelskie konto i zagłosować nawet bez czytania dokładnie o czym jest ta ustawa (można by oczywiście mnożyć zabezpieczenia, że głosować można tylko po "przewinięciu" tekstu ustawy - tak jak to jest zwykle z "user agreement" - ewentualnie, że trzeba na przykład co najmniej 3 razy zamieścić post na forum dotyczącym tej ustawy żeby uzyskać prawo głosu - ale to przecież i tak nie zmienia sedna problemu).

Kolejne wypaczenie pomysłu powstaje w momencie, kiedy jednak trzeba wybierać przedstawicieli - choćby rząd, nie mówiąc o wspomnianych wcześniej "moderatorach", "marszałkach" - czyli takim mini-Sejmie (a pewnie byłoby ich potrzeba dużo dużo więcej niż 400, żeby sensownie nadzorować działanie systemu dla 40 milionów obywateli). W pewnym sensie więc - poza technologią głosowania - w praktyce niewiele się zmienia, wybieramy przedstawicieli, oddajemy w ich ręce pewną władzę (choćby decyzje o kolejności głosowań), tak więc cały system partyjno-polityczny właściwie się nie zmienia, partie nadal istnieją, politycy nadal zabiegają o nasze poparcie, projekty ustaw opracowują wybrani przedstawiciele (może nawet - mimo technologii wiki - muszą spotykać się regularnie na Wiejskiej?), jedyna różnica w stosunku do obecnej sytuacji jest taka, że teraz właściwie nad każdą ustawą odbywa się referendum. Czy wyniki głosowania w takim referendum istotnie będą się różnić od tego, co przegłosowałby Sejm wybierany dotychczasową metodą? Czy obywatele po prostu nie głosowaliby i tak w sposób, który dyktowałyby im ich ulubione partie? (na przykład wchodzę na portal PiS i czytam "rekomendacje partii na dzień 1 sierpnia - głosowanie 768: tak, 768: tak, 769: nie, 770: wstrzymać się - i tak dalej?). Czy coś dobrego wyniknęłoby z takiego "permanentnego referendum" poza całkowitym zdjęciem odpowiedzialności głosującego za sens i jakość stanowionego prawa (dzisiaj przegłosujemy podwyżki dla pielęgniarek, jutro 100 milionów dla każdego, potem karę śmierci, i żeby nie było narkotyków i niczego, a na koniec intronizację Chrystusa Króla)?

I tak naprawdę - po pierwszych miesiącach zachłyśnięcia się nowością - ile osób brałoby w ogóle udział w głosowaniach? Może kilkadziesiąt tysięcy. I byłaby to bardzo niereprezentatywna grupa społeczna - osoby które po pierwsze mają dostęp do sieci, ale też mają w ogóle czas czytać te projekty ustaw, uzasadnienia, analizować poprawki, sprawdzać ich zgodność z innymi ustawami, traktatami, Konstytucją itp.

Reasumując - jeśli demokracja ma w ogóle działać sprawnie i dla dobra kraju i jego społeczeństwa, to przecież musi chociażby respektować zasadę "check and balance". W proponowanym systemie - przynajmniej takim, jaki ja jestem sobie w stanie wyobrazić, może niech Autor rozwinie swoją wizję i przedstawi szczegóły - tak naprawdę zamiast demokracji mamy rządy populizmu pod fasadą rytualnego głosowania w internecie.

Istotnie, to niebezpieczne

Bardzo dziękuje za ten głos. Istotnie - przy rozszerzeniu Parlamentu do 40 milionów ludzi byłoby sporo problemów. Co więcej - głosowałoby się nadal większością głosów. Ale model może być bardziej skomplikowany. Chętnie poznałbym komentarz do mechanizmu podobnego do tego, który próbowałem opisać w tekście: Mechanizm macierzy demokratycznej na przykładzie sporu o standardy dokumentów.

--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Zachęcam do głębszego

Zachęcam do głębszego zapoznania się z sytuacją panującą we wcześniej wymienionym mieście Porto Alegre. Owego systemu nie można nazwać doskonałym, ale jest pewnym krokiem w kierunku, który tutaj został zarysowany.
W skrócie:

Powszechnemu głosowaniu podlegają wspólne, społeczne wydatki, czyli budżet miasta, zwany budżetem partycypacyjnym lub uczestniczącym. Cały proces ujęty został w ramy corocznych cykli spotkań, tzw. rund. Rundy dzielą się na 3 bazy: geograficzną (spotkania sąsiedzkie), tematyczną (wizje całościowe miasta) i techniczno-programową (administracja). Każde spotkanie jest otwarte, podczas ich trwania odbywa się dyskusja nad wyborem priorytetu wydatkowania pieniędzy spośród kilku obszarów tematycznych (gospodarka mieszkaniowa, edukacja, transport miejski, pomoc społeczna, zdrowie, kultura, sport i turystyka, rozwój ekonomiczny), a następnie głosowanie. Kolejno Rada Budżetu Partycypacyjnego (swoista pozostałość systemu przedstawicielskiego, radni wybierani są na rok, jednak nie otrzymują pieniędzy za tą pracę, a ich mandat jest odwoływalny w każdej chwili) opracowuje projekt budżetu na podstawie dyrektyw uchwalonych przez mieszkańców. Oprócz tego istnieją inne instytucje służące m.in. opiniowaniu technicznemu lub monitorowaniu wykonania planu budżetowego. Rada na początku każdego roku zdaje sprawozdanie z wykonania zeszłorocznego budżetu.
Co jest ważne, demokracja bezpośrednia nie sprowadza się do głosowania „nawet bez czytania dokładnie o czym jest ta ustawa”, czegoś, co R.Górski trafnie nazwał „statystycznym aktem masowym”, co uwidacznia się także podczas współczesnego referendum. Dyskusja, dialog, możliwość wzajemnego oddziaływania na siebie to bardzo ważny punkt tego systemu.

Rzecz najważniejsza: opisanego procesu nie da się „przenieść” na poziom kraju, eliminując jego istnienie na poziomie miasta. I tutaj przydałby się kolejny zwrot w powszechnym myśleniu: w jakim stopniu potrzebujemy centralizacji? I w jakich dziedzinach? Mieszkając na Śląsku nie potrzebuję decydować o tym, która ulica najbardziej nadaje się do remontu w miejscowości gdzieś na Pomorzu; o tym, czy pieniądze wydać na remont szkoły X czy na rozwój komunikacji miejskiej np. w Zielonej Górze. Tak naprawdę ilość spraw, o których można decydować na poziomie lokalnym jest olbrzymia. I są to sprawy nam najbliższe, znajdujące się tuż obok, w naszym otoczeniu.
Jednak miasta nie są samowystarczalne, niezaprzeczalnie istnieje potrzeba współpracowania na poziomie ponadlokalnym. I wcale nie trzeba organizować kilkudziesięciomilionowego zebrania. Decyzje dalej mogą być podejmowane na poziomie regionalnym, a następnie przekazywane przez delegatów (nie mylić z przedstawicielami), którzy na zebraniu delegatów z kliku regionów dyskutowaliby nad daną kwestią.
Warto zastanowić sie nad czymś takim, jak samorządność miast i decentralizacja.

A jaki miałby być zakres spraw, o których społeczność mogłaby decydować? Demokracja uczestnicząca optuje za współdecydowaniem w sferze ekonomicznej i administracyjnej, nie uzurpuje sobie natomiast prawa do sądzenia, narzucania czy egzekwowania zobowiązań moralnych.

A gdzie jest miejsce elektroniki w tym wszystkim? Wydaje mi się, że nie da się wyeliminować bezpośredniego kontaktu zainteresowanych, chociażby ze względu na możliwosć dyskusji na równych prawach. Elektronika może być za to pomocna przy dystrybucji informacji nt. całego terminarzu zgromadzeń, sprawozdań z wykonania budżetu, biuletynów itd.; a niezastąpiona przy komunikacji ponadregionalnej.

a może zacznijmy od rad osiedla?

Jeśli chodzi o budżet partycypacyjny, to polecam ciekawy artykuł Darka Kraszewskiego.

Odnosząc się do tematu centralizacji. Otóż chyba nieporozumieniem byłoby sądzić, że na przykład o nazwach ulic w Szczecinie powinni decydować w drodze referendum wszyscy obywatele kraju. W Konstytucji RP zapisana jest zasada pomocniczości, która w uproszczeniu oznacza, że każde zadanie powinno być realizowane na najniższym szczeblu który jest w stanie tym zadaniem się zająć. Zatem jeśli w jakiejś sprawie wystarczy poziom władz gminnych, to nie tylko nie powinno się, ale wręcz nie wolno takiego zadania powierzać władzom krajowym - byłoby to niezgodne z konstytucją!

Ponieważ na temat "40 milionowego internetowego parlamentu" już się wypowiadałem (moim zdaniem nie ma to sensu i nie będzie działać), teraz chciałbym podchwycić przywołany temat "samorządność miast". Doszedłem do wniosku (czy ktoś zgodzi się ze mną?) że internetowy eksperyment z demokracją bezpośrednią najlepiej byłoby zacząć od... rad osiedli. Rady osiedli to pomocnicze jednostki gminy, przeważnie nie mają prawie żadnych kompetencji, natomiast pewnie w założeniu miały być po prostu takim "najoddolniejszym" gremium na którym mityczna "społeczność lokalna" miałaby załatwiać swoje sprawy. Tak niestety nie jest (być może nie we wszystkich miastach). Po pierwsze, frekwencja w wyborach do rad osiedli jest jednocyfrowa (i to w dolnych stanach tego rzędu wielkości), po drugie ordynacja powoduje, że można stać się "radnym osiedlowym" nawet jeśli zdobyło się 0 głosów, po trzecie, tak jak każde, tak i te wybory były upolityczniane albo przynajmniej partie traktowały je jako taki darmowy sondaż. Summa summarum, w radach osiedli przeważnie mamy - zamiast "liderów społeczności lokalnej" - po prostu jakichś nudzących się emerytów, a większość mieszkańców nawet nie wie, że jakaś rada jest i gdzie w ogóle jej szukać i po co.

Tymczasem rolę forum lokalnej społeczności pełnią po prostu często fora internetowe (np. fora danych miast na portalu gazeta.pl, ale także inne). Właśnie tam ludzie omawiają gdzie należy przebudować chodnik, gdzie zamontować "śpiącego policjanta", jakim objazdem puścić tramwaje, gdzie administracja nie przykłada się do wywozu śmieci albo odśnieżania, gdzie mieszka rodzina potrzebująca pomocy socjalnej itp. itd. Tam dyskutują wszyscy (nie tylko dzieci Neostrady albo stare geeki, teraz dostęp do sieci mają nawet panie emerytki), tam przedstawiają swoje punkty widzenia, dochodzą do jakiegoś konsensusu, ba! nawet głosują! Oczywiście wszystko to dzieje się anonimowo i nieformalnie a jakimś wymiernym efektem może być co najwyżej jakaś petycja do władz miasta...

A gdyby to zorganizować formalnie i prawnie?
Czy to ciekawy pomysł?

A ja jestem 100% zwolennikiem demokracji bezpośredniej!!!

Po przeczytaniu komentarzy, zwłaszcza tych przeciwnych temu rozwiązaniu, zastanawiam się czy ich autorzy są zatroskani o jakość stanowionego tak prawa, czy są po prostu przeciwnikami demokracji. Oczywiście zgadzam się z tym, że prosta zamiana 400 osobowego parlamentu na 40 milionowy jest absurdem, a wprowadzenie takiej zmiany jest praktycznie niemożliwe. Ale stosunkowo prosto można by wprowadzić takie zmiany, które pozwoliłyby na sprawowanie społeczeństwu funkcji kontrolnej, która w obecnej "demokracji" ograniczona jest praktycznie do zmiany preferencji wyborczych w następnych wyborach. Przykład wymyślony na gorąco jak mogłoby to wyglądać poniżej, ale na początek cytat z ciekawego artykułu Jerzego Pawła Listwana: DEMOKRACJA KONTRA KAPITALIZM.

Słowa „demokracja” i „gospodarka rynkowa”, a często „demokracja” i „kapitalizm” nieraz wymieniane są jednym tchem, kiedy media mówią o postępie różnych krajów. Słuchacz odnosi wrażenie, że jedno z drugim zawsze idzie w parze, że jedno drugiemu sprzyja. Komunały mają to do siebie, że w pierwszej chwili wydają się oczywistą prawdą. Później, kiedy zyskają sobie „stałe obywatelstwo”, trudno zauważyć moment, w którym zaczynają rozmijać się z rzeczywistością. Tymczasem, o ile kiedyś kapitalizm przyczynił się do rozwoju i rozkwitu demokracji, o tyle teraz ją podkopuje i zabija, sprowadza do fasady i absurdu. ... Drogi demokracji i kapitalizmu rozchodzą się. Niebawem albo fasada runie i pozostanie dyktatura kapitału wspierana terrorem państwowego aparatu przymusu, albo społeczeństwo zburzy porządek, w którym nieograniczona wolność kapitału ogranicza podstawowe wolności ludzi.

Wybory są powtarzanym co cztery lata formalnym aktem zrzeczenia się władzy przez obywateli (z definicji demokracji bowiem władza należy pierwotnie do każdego z nich). W rzeczywistości od dawna tej władzy nie mieli okazji sprawować, gdyż znajduje się ona nieprzerwanie w rękach (a raczej na kontach bankowych) tych samych sfer. Strażnicy tak funkcjonującej „demokracji” wciąż jednak starają się podtrzymać pozory, że podmiotem władzy jest ogół społeczeństwa i zdają się wierzyć, że ów ogół w to wierzy. Jednak, jak powiedział W. Churchill, Można oszukiwać część ludzi przez cały czas oraz wszystkich ludzi przez pewien czas, nie można jednak oszukiwać wszystkich bez końca. Spadająca na łeb, na szyję frekwencja wyborcza dowodzi, że naiwnych jest coraz mniej. Czy przebudzeni z tego snu obywatele uznają, że odpowiada im rola populacji pozbawionej reprezentacji i wpływu na stan rzeczy, czy też na serio sięgną po władzę, która rzekomo od niepamiętnych czasów należy do nich i już jej nie oddadzą żadnym pośrednikom, żadnym „przedstawicielom”, ani żadnym „niewidzialnym rękom”?

Mogłoby wyglądać to tak. Po pierwsze wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. Tak wybrany reprezentant pracuje w sejmie jak dotychczas do momentu, gdy w jakiejś sprawie (ustawie) wypowie się 50% jego wyborców, a wtedy ten poseł zostaje zobligowany do takiego głosu, jaki wyraziła większość jego wyborców. Po drugie jeśli w jakiejś sprawie wypowie się ponad 50% społeczeństwa, ustawa jest automatycznie przyjęta. Po trzecie jakieś rozwiązania pośrednie np. jeśli wypowie się 30% społeczeństwa liczy się średnią ważoną i posłów.
Dodatkowo można się zabezpieczyć przed "populizmem" wyższymi progami w przypadku ustaw dotyczących praw obywatelskich, wolności wyznać, zmian konstytucji, zbyt częstymi zmianami tych samych ustaw czy zmian prezydenta czy premiera itp. No i oczywiście nadal funkcjonuje TK. Oczywiście zmian w prawie należałoby zrobić sporo, ale to możliwe.

czy jestem po prostu przeciwnikiem demokracji? bynajmniej

Mogłoby wyglądać to tak. Po pierwsze wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych

Hmm, jak zaczniemy od tak niefortunnego pomysłu, to dalej może być już tylko gorzej.

Proszę o rozwinięcie.

To dość lakoniczny "post", jak na Pana. Po pierwsze stwierdził Pan, że nie jest Pan przeciwnikiem demokracji. Ale jakiej demokracji?, bo przecież nie demokracji w czystym znaczeniu tego słowa, jak wywnioskowałem z Pana wypowiedzi. "Demokracja" sąsiadowała z wieloma przymiotnikami, np. "Ludowa" i te przymiotniki potrafiły znacznie modyfikować znaczenie tego słowa. Proszę więc o wyjaśnienie, co Pan pod tym słowem rozumie. Po drugie pierwszy warunek mojego pomysłu "na gorąco" (JOW) skomentował Pan następująco "jak zaczniemy od tak niefortunnego pomysłu, to dalej może być już tylko gorzej". Wikipedia podaje, że JOW obowiązują w krajach takich jak: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, Kanada, Japonia (system mieszany) oraz do niedawna Włochy, czyli całkiem szacowne towarzystwo.

Bardzo szanuję Pana wypowiedzi, choć nie koniecznie z nimi się zgadzam, ale ta Pana wypowiedź niestety, przepraszam za określenie, jest "prostacka". Jestem tzw. umysłem ścisłym (a przynajmniej tak mi się wydaje) i dla mnie twierdzenie składa się z założenia, tezy i DOWODU. O ile tezy są, założenia wątpliwe, to dowodów ZERO!!!

Szczerze powiem, że sam mam duże wątpliwości, czy zaproponowany pomysł demokracji (semi)bezpośredniej jest dobrym pomysłem, ale gdyby to by się nie sprawdziło, wtedy moglibyśmy jednoznacznie powiedzieć, że demokracja jest złym systemem i szukali byśmy innych rozwiązań. Być może miałoby to złe skutki, nawet krwawe, ale na pewno jeden skutek byłby dobry, nie byłoby wojen w imię "jedynie słusznej demokracji".
Serdecznie pozdrawiam

lakonicznie o polityce

To dość lakoniczny "post"

Bo i nie jest to forum polityczne.

Oczywiście, że jestem zwolennikiem demokracji, zgodnie z definicją demokracja to taki ustrój, "w którym źródło władzy stanowi wola większości obywateli, przy respektowaniu praw mniejszości". Oczywiście możemy teraz do demokracji dodawać różne przymiotniki, trudno żebym wszystkie tutaj analizował i pisał czy się zgadzam z tak przedefiniowanym ustrojem, czy może nie, zresztą - kogo by tak naprawdę to interesowało.

Takiej demokracji, w której wszyscy decydują o wszystkim bez ponoszenia za to odpowiedzialności też nie jestem wcale "przeciwnikiem". Mogłaby ona fajnie funkcjonować na poziomie sołectwa, osiedla. Może nawet gminy? Na pewno nie na poziomie 40 milionowego zcentralizowanego kraju. Na takim poziomie po prostu nie ma sensu wsłuchiwanie się w uśredniony "głos ludu", bo on nie istnieje. Już teraz mamy w wielu przypadkach "sondażokrację" zamiast demokracji. Więc demokracji tak, demagogii nie.

zamach

Ktoś uzna, że to zamach na demokrację, ale czy rzeczywiście?

Zamach niewątpliwie, jednak nie na demokrację lecz na "klasę polityczną". Jeśli obywatele głosowaliby bezpośrednio na ustawy (czy inne akty prawne podlegające głosowaniu) dodatkowo mogąc sami ustawy proponować[1] to zdecydowana większość tłumu polityków staje się zbędna. A może nawet całość, w końcu można na ministra wynająć menadżera.

Podejrzewam, że większość obywateli (jak przedmówca zauważył) nie podoła konieczności analizowania i sprawdzania tego na co się głosuje. Co przenosi nam rolę polityków z agitacji w sejmie na agitację na ulicy. Efekt będzie ten sam (tylko potencjalnie większym kosztem).

Historia magistra vitae... a konkretnie trzeba sobie przypomnieć demokrację ateńską czyli wersję low-tech. Stamtąd wywodzi się na przykład słowo "demagog"... Trochę zmieniło znaczenie ale istota pozostała.
To jest właśnie główny problem demokracji bezpośredniej. Część społeczeństwa nie zrozumie projektów ustaw, część będzie wolała oglądać ulubiony serial zamiast głosować i w efekcie władza przejdzie w ręce aktywistów (różnych poglądów) bo tylko oni będą mieli chęci do ciągłego działania. Przepychanki między nimi będą widowiskowe a efekty wręcz porażające, bo każda taka grupa, dorwawszy się do władzy, wiedząc przy tym że jest to pozycja bardzo nietrwała, będzie próbować zmienić w prawie ile się da. Zaś obywatele będą musieli ponosić konsekwencje nagle i notorycznie zmieniających się przepisów.
W starożytnych Atenach jakoś to działało przez dłuższy czas, może dzięki temu, że wszyscy mieli pewne wspólne interesy. Przy obecnym rozdrobnieniu poglądów czarno to widzę. System zdegeneruje się błyskawicznie dzięki znacznie lepszym współczesnym środkom propagandowym.

Demokracja bezpośrednia niestety należy do ustrojów utopijnych, zakładając podobnie do innych z tej kategorii, że ludzie są idealni - w tym przypadku, że będą faktycznie zajmować się głosowaniem i rozważaniem projektów ustaw oraz kulturalną dyskusja nad nimi. W teorii pięknie ale praktyka byłaby znacznie mniej przyjemna. I chociaż uważam obecny system za daleki od ideału, to mam wrażenie, że lepszy efekt można osiągnąć poprawianiem demokracji pośredniej niż przechodzeniem na bezpośrednią.

fn1. Pomijamy kwestie techniczne w rodzaju sprawdzania zgodności z Konstytucją czy jasności samego tekstu.

Dobry tekst. Podchodząc do

Dobry tekst. Podchodząc do niego w sposób syntetyczny być może, udowodnił Pan utopię demokracji bezpośredniej. Podejście analityczne może podważyć jednak prawdziwość każdego zdania. No to zaczynajmy. "to zdecydowana większość tłumu polityków staje się zbędna", czyż tak nie uważamy?,"Część społeczeństwa nie zrozumie projektów ustaw", czy nasi "przedstawiciele" je rozumieją?, "władza przejdzie w ręce aktywistów", czyż tak nie jest?
pozdrawiam

demokracaj bezpośrednia to rzeczywistość

Nie wiedziałem, że system, który istnieje, funkcjonuje, który po zaadaptowaniu przez inne kraje również się sprawdza, nazywa się utopią.

Funkcjonuje w Szwajcarii, został przejęty przez niektóre stany w USA i tam się sprawdza. Liechtenstein również zaadoptował ten system u siebie z podobnymi rezultatami jak w Szwajcarii.

CIEKAWOSTKA: Po niedawnej katastrofie jaką zafundował obywatelom Islandii ich Rząd (reprezentów), wywalili (prawie) wszystkich parlamentarzystów na zbity pysk i w tej chwili wprowadzają reformy zmieniający system na demokrację bezpośrednią wzorując się na Szwajcarii.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>