Jaskółka potencjalnej tamy dla informacyjno-reklamowego rozpasania państwa

We Wrocławiu Regionalna Izba Obrachunkowa wypowiedziała się w sprawie, która dotyczy wolności słowa. Całkiem bezpośrednio dotyczy, bo chodziło o to, ile samorząd terytorialny może wlać w serca obywateli "politycznej słodyczy" wydawców, czyli aktualnych włodarzy. I również o to, czy może wydawać gazetę, zamawiać płatne ogłoszenia i reklamy... Izba zauważyła, że jest coś takiego, jak ustawowy zakres działania gminy, że określone w ustawie ramy są bardzo istotne, bowiem gmina dysponuje pieniędzmi publicznymi, tzn. pieniędzmi "wszystkich mieszkańców". Gmina nie może zatem wydawać pieniędzy dowolnie. Jest ograniczona przepisami. Te zadania gminy zderzono oczywiście z konstytucyjnym zakresem wolności prasy i konstytucyjną swobodą wypowiedzi i powiedziano - co warto podkreślić, że konstytucyjne wolności nie odnoszą się do władzy publicznej. Cieszę się z tego stanowiska wrocławskiej RIO. Koresponduje to dość dokładnie z tym, co można było przeczytać już wielokrotnie na łamach tego serwisu. Te tezy, które dostrzegła RIO w odniesieniu do samorządu terytorialnego, mają też zastosowanie do administracji publicznej w szerszym ujęciu.

Regionalne Izby Obrachunkowe to takie organy kontroli i nadzoru jednostek samorządu terytorialnego. Kontrolują publiczną kasę. Art. 171. Konstytucji RP stwierdza, że "organami nadzoru nad działalnością jednostek samorządu terytorialnego są Prezes Rady Ministrów i wojewodowie, a w zakresie spraw finansowych regionalne izby obrachunkowe". Izby zatem mają umocowanie konstytucyjne. Dalszych umocowań trzeba szukać w ustawie z 7 października 1992 o regionalnych izbach obrachunkowych. Taka właśnie Izba ocenia, czy kasa publiczna w samorządzie była wydawana właściwie (zgodnie z prawem, racjonalnie), czy nie. Przy okazji analizuje też inne elementy działalności samorządu. Uwzględnia przy tym takie kryteria, jak kryterium celowości, rzetelności i gospodarności.

Właśnie analizując racjonalność, zasadność wydawania publicznej kasy Izba we Wrocławiu stwierdziła, że gminne publikacje polityczne nie mieszczą się w zadaniach własnych gminy. To wszystko ma znaczenie nie tylko wówczas, gdy sama gmina jest wydawcą, ale również wówczas, gdy wydawcą jest gminna osoba prawna. Tym bardziej - gdy działalność takiej osoby prawnej jest dotowana przez gminę.

Wolność prasy gminnej może istnieć - mówi RIO - tylko w granicach treści, która zaspakaja zbiorowe potrzeby mieszkańców. Tu RIO wrocławska niestety nie dostrzegła tego, że zaspokoić potrzeby informacyjne mieszkańców powinien przede wszystkim urzędowy publikator, a takim jest właśnie BIP.

Co do publikowania płatnych, ale i bezpłatnych reklam oraz ogłoszeń stwierdzono, że taka działalność nie stanowi realizacji zadania publicznego i nie jest zgodna z zasadą subsydiarności (pomocniczości). Krótko mówiąc - gmina nie może tego robić. Czemu?

Ano m.in. dlatego, że na rynku lokalnym istnieje już prasa prywatna, która z powodzeniem realizuje prasową misję, a gdy gmina zaczyna wydawać lub finansować swoją prasę, to taka gminna prasa stanowi konkurencję dla tej prasy prywatnej. Konkurencja jest nawet większa, gdy gminna gazeta jest bezpłatna. Izba stwierdziła, że wydawanie publicznych pieniędzy na usługi wykonywane przez inne podmioty, i to trudniące się tym zawodowo, byłoby marnowaniem pieniędzy, które można by wydać na cele publiczne.

O tak. Rozpolitykowany samorząd - to już nie są słowa RIO, tylko moje - chętnie wydaje gazety, bo może ominąć dziennikarzy. Jest to często tuba propagandowa frakcji, której udało się w ostatnich wyborach uzyskać większość. Dziennikarze niezależni są zaś odcinani od źródeł informacji. Wystarczy sobie wyobrazić lokalnego dziennikarza, któremu zakazuje się nagrywać kolegialne posiedzenia w samorządzie, albo nie udziela się wywiadów. Wszak burmistrz czy prezydent już się wypowiedział w ramach swojego organu prasowego, a ten - być może - nie zadał mu kluczowych pytań, a jedynie usłużnie podstawił sitko, albo bezkrytycznie wydrukował co mu powiedziano (lub przesłano - być może na zasadzie "copy paste").

A reklamy? Zakup reklamy to idealny sposób "przepalania publicznych pieniędzy" (por. Przetargi na pozycjonowanie stron administracji publicznej to przepalanie moich pieniędzy). Poza tym uznaniowość kupowania reklamy stanowi brutalne wejście ciałem w zasadę równego traktowania. Bo kasa publiczna zasila jednych, a drugich nie.

To wszystko musi też dotyczyć wydawania "prasy" przez inne niż samorządowe organy administracji publicznej. Właśnie w tym duchu pytałem kiedyś: na jakiej podstawie działają serwisy internetowe administracji publicznej inne niż Biuletyny Informacji Publicznej (por. Czy "własne" serwisy internetowe administracji publicznej działają legalnie?). Właśnie dlatego pytałem na jakiej podstawie prawnej Kancelaria Prezesa Rady Ministrów wydaje "Przegląd legislacyjny" (por. zwłaszcza Umowa na "część procesu wydawniczego" związanego z Przeglądem Legislacyjnym, bo tu opisałem mechanizm "podwykonawstwa", który łączy się z udzieleniem licencji wyłącznej na materiały zamawiane z publicznych pieniędzy), jaki charakter mają publikacje "Biuletynu skarbowego" (por. Zdaniem MinFinu treści publikowane w Biuletynie Skarbowym nie są informacją publiczną..), na jakich zasadach prawnych Trybunał Konstytucyjny wydaje "Obserwatora Konstytucyjnego", chociaż w ustawie o TK nie ma słowa o wydawaniu prasy. Właśnie dlatego pytałem o "media społecznościowe" i przyglądałem się sprawie umowy na usługi zarządzania kryzysem, co m.in. miało polegać na wsparciu w postaci "zniwelowania opinii publicznej" w mediach społecznościowych (por. Umowa między KPRM a brandADDICTED na wsparcie komunikacyjne). Dlatego też pytam o loga firm (drugorzędne znaczenie ma, że amerykańskich), które prezentowane są na stronach Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, czy Ministerstwa Finansów (por. Pytania i odpowiedzi w sprawie reklamy i wykorzystywania na urzędowych stronach logo "mediów społecznościowych").

Tekst pt. Zasada legalizmu (praworządności) w uzasadnieniach niedawnych wyroków NSA rozpocząłem od słów:

Art. 7 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z 1997 r. stanowiący, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa, zawiera normę zakazującą domniemywania kompetencji takiego organu i tym samym nakazuje, by wszelkie działania organu władzy publicznej były oparte na wyraźnie określonej normie kompetencyjnej" - tak wyjaśnił zasadę legalizmu (praworządności) Sąd Najwyższy w postanowieniu 7 sędziów SN z 18 stycznia 2005 r. (sygn. WK 22/04).

Tam, gdzie RIO mówi o podstawie prawnej dla działania samorządu, należy też uwzględniać zasadę legalizmu i zasadę praworządności dla wszystkich innych organów władzy publicznej. Musi to dotyczyć także sfery informacyjnej.

Teraz - korzystając z przetartego już przez obywateli szlaku pytania o wykazy umów - koleżanki i koledzy dziennikarze zaczęli pytać o pieniądze wydawane na reklamy i promocje. Dziennik Gazeta Prawna publikuje tekst pt. 7 mln na unijny spot to dużo? Tak się promują ministerstwa. "Od 160 tys. do prawie 42 mln zł – taka jest rozpiętość wydatków resortów w tej kadencji rządu na działania promocyjne. Nie ma żadnych precyzyjnych wytycznych, jak te usługi są wyceniane" - piszą Sylwia Czubkowska, Tomasz Żółciak. Przy okazji publikują informacje na temat umów z poszczególnych ministerstw. Widać już w jakim celu może być wykorzystywany postulowany tu wielokrotnie wykaz umów. Właśnie po to, by obywatele (samodzielnie lub za pośrednictwem prasy) mogli kontrolować zarządzających publiczną kasą. Widać też, dlaczego gdzieniegdzie jest tak duży opór, by takie wykazy publikować w BIP.

Niejako w tle toczy się dyskusja o utrzymywaniu prywatnych gazet przez publiczne ogłoszenia i reklamy. Są tacy, którzy zaczynają liczyć płatne nekrologii, bo zdarza się, że nekrolog zamawia (i płaci z publicznej kasy) minister, a zaraz obok również wiceminister z tego samego ministerstwa.

Wykłócam się w tej dyskusji (por. Można mnie kupić, czyli okładka "Press"). Wykłócam się o to, że to, co ma do powiedzenia organ administracji publicznej, lub służby (urząd) obsługujący dany organ - to wszystko jest informacją publiczną. A zatem gdzie powinno być publikowane? W BIP. Adwersarze mówią, że przecież BIP-u nikt nie czyta. Odpowiadam pytaniem, czy ostatnio czytali jakieś reklamy w gazetach? Albo pytam retorycznie: po co czytać, jak tam prawie nic się nie publikuje. Oni zaś twierdzą, że ograniczenie publikowania informacji do BIP naruszy wolność prasy. Ja zaś na to, że nic nie stoi na przeszkodzie, by dziennikarze publikowali, jeśli chcą, informacje z BIP-ów na swoich łamach (albo każdy bezpośrednio - w ramach ponownego wykorzystania informacji z sektora publicznego, czyli re-use), bo to przecież informacja publiczna, a ponad to - uwaga, uwaga - takie materiały mają też walor materiału urzędowego, o którym mowa w art. 4 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, a więc nie są objęte prawem autorskim... Potem już idą argumenty, że przecież Unia Europejska nakazuje wydawać kasę na promocje i reklamę w projektach, które finansuje. Czy to znaczy, że nie możemy krytycznie oceniać zasad panujących w UE? Możemy. Tego typu zasady, które pozwalają przepalać publiczną kasę są złe, niezależnie od tego, czy są krajowe czy unijne.

Sam Biuletyn Informacji Publicznej nie musi wcale być mało seksowny. Właściwie, to nie powinny istnieć inne serwisy internetowe administracji publicznej niż BIP, czyli urzędowy publikator teleinformatyczny. Bo administracja publiczna nie korzysta z wolności słowa. Realizuje zadania publiczne. Urzędowość publikatora ma znaczenie też dla budowania wiarygodności informacji. Urzędowość wyznacza granicę między tym co prywatne, a tym co publiczne. Państwo zaś nie może działać jak feudalny folwark. Przynajmniej nie demokratyczne państwo prawne, w którym ponoć żyjemy już od 25 lat.

Świadomość rodzi się w bólach. Wielu wciąż nie potrafi połączyć kasy wydawanej na wszelkie reklamy, ogłoszenia, obsługę fanpejdży, wydatków na gadżety, wydatków na kolejne loga w ramach choroby nazywanej tu "logozą", wielu nie potrafi połączyć tych pieniędzy z tymi pieniędzmi, które zbierane są od ludzi - obywateli w ramach podatków.

Jeśli organ lub urząd chce coś ogłosić, to to powinno być ogłoszone w Biuletynie Informacji Publicznej, nie zaś w formie reklamy wykupowanej w mediach, "popularyzatorskiej prasy" wydawanej przez państwo, czy na Fejsbuku lub Twitterze. Nie można się zgodzić na to, by te przeróżne serwisy administracji publicznej pączkowały bez opamiętania (por. Społeczna inwentaryzacja: "Tu jest OK" oraz Jeden uczciwy serwis rządu zamiast chmury witryn marketingu politycznego ministrów). To wszystko jest płacone z moich (i twoich) pieniędzy. I ta kasa wydawana jest bez podstawy prawnej, bez zachowania kryterium racjonalności, bez poszanowania zasad równego traktowania, uczciwej konkurencji. Jest wydawana, bo w ten sposób tworzą się "udzielne księstwa", bo można obejść krytycznych dziennikarzy, bo korzystając z publicznego lewara można dosypać liści na kupce pozwalającej wyżej stawać w realizacji prywatnej kariery.

Dobrze, że RIO (chociaż to dopiero pierwsza jaskółka) zajęła się sprawami informacyjnego rozpasania samorządów. Pewnie niebawem pojawi się jakaś sprawa przed UOKiK, gdzie podniesie się nadużycie dominującej pozycji przez gminę na lokalnym rynku wydawniczym. O to, jak oceniać "informacyjne kampanie rządowe" też już pytałem publicznie (por. A jak uporać się z "nieuczciwą konkurencją" państwa oraz "zbiorowymi interesami" obywateli?).

Tam, gdzie prywatna prasa walczy z prasą urzędową - dziennikarze są sojusznikiem tego rodzaju myślenia o konieczności - w interesie obywateli - ograniczenia przepisami prawa aktywności państwa. Gorzej będzie tam, gdzie od zastrzyków publicznej kasy zależy pensja dziennikarza. Ale ktoś przygląda się - mając na względzie interes publiczny - dyscyplinie finansów publicznych w samorządach.

Poza samorządami są jednak też urzędy centralne. Wypadałoby zatem postulować, by tematowi przyjrzała się Najwyższa Izba Kontroli i w sytuacji, w której zauważy przekroczenie uprawnień lub niedopełnienie obowiązków, kiedy zauważy naruszenie zasad dyscypliny finansów publicznych, by kierowała zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa (por. Podyskutujmy o przekroczeniu uprawnień administracji publicznej w aktywności internetowej). Bo obywatele samodzielnie mogą zrobić wiele, ale od postawy umocowanych do tego, niezawisłych organów kontroli państwowej zależy, czy uda się budować zaufanie obywatela do państwa, czy nie.

Gdyby tak zaczęto stosować kary obejmujące zakaz pełnienia funkcji dla tych, którzy dopuszczają się przepalania kasy na promocje, reklamy i inną, bezprawną aktywność publicystyczną? Byłoby interesująco, ale może też trochę normalniej. Skąd te kary?

Ustawa o odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych z 17 grudnia 2004 r. przewiduje, że karami za naruszenie dyscypliny finansów publicznych są upomnienie, nagana, kara pieniężna - co pewnie wielu nie wzruszy, ale wśród tych kar jest również zakaz pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi. A orzeczenie takiej kary może zdjąć ze stanowiska kierownika, zastępcy kierownika lub dyrektora generalnego, członka zarządu, skarbnika, głównego księgowego lub zastępcy głównego księgowego, kierownika lub zastępcy kierownika komórki bezpośrednio odpowiedzialnej za wykonywanie budżetu lub planu finansowego. Wszystko to oczywiście w jednostce sektora finansów publicznych. Taka kara wyklucza również możliwość członkostwa w organach stanowiących, nadzorczych i wykonawczych państwowych i samorządowych osób prawnych. Jeżeli ukaranym karą zakazu pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi jest wójt, burmistrz lub prezydent miasta, przewodniczący komisji orzekającej przekazuje orzeczenie właściwemu wojewodzie i dołącza wezwanie do wystąpienia z wnioskiem o odwołanie w trybie określonym w art. 96 ust. 2 ustawy z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie gminnym.

A zainteresowanych tym, co powiedziała RIO z Wrocławia odsyłam do źródeł: Stanowisko Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej we Wrocławiu z dnia 7 maja 2014 r. w sprawie wydawania gazety gminnej (PDF).

Przeczytaj również:

M.in. na te tematy - o warunkach debaty publicznej, dostępie do informacji publicznej i kwestiach finansów publicznych - mówiłem niedawno na konferencji w BUW, co przywołałem też w tekście Dwa wystąpienia na temat dostępu i re-use:

Opcje przeglądania komentarzy

Wybierz sposób przeglądania komentarzy oraz kliknij "Zachowaj ustawienia", by aktywować zmiany.

Niestety to obchodzą

Praktyką stało się jednak to, ze w większości gmin, które znam (a takie gazety wydają) nie robi tego urząd, a np podległy dom kultury lub biblioteka. Najśmieszniejsze jest to, że choć "prasa" finansowana praktycznie w całości z dotacji gminy dla jednostki, która to wydaje (wpływy z reklam to jakieś śmieszne kwoty) to urząd wykupuje w niej płatne reklamy ;)

Takiej sytuacji

VaGla's picture

Takiej sytuacji dotyczy również omawiane w tekście stanowisko RIO we Wrocławiu.
--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Jaka realizacja ustawy o dostępie do informacji publicznej...

... takie podejście do mediów.

"Wystarczy sobie wyobrazić lokalnego dziennikarza, któremu zakazuje się nagrywać kolegialne posiedzenia w samorządzie, albo nie udziela się wywiadów."

U mnie w małym miasteczku jest nawet problem z realizacją ustawy o dostępie do informacji publicznej. Nie chcą udostępnić umów z danego miesiąca (rzekomo inf. przetworzona), aby stworzyć rejestr umów, a nawet nie są skłonni wydać... decyzji odmownej. O wywiad z włodarzami nie śmiemy już nawet prosić ; )

Informacja przetworzona

Piszesz wniosek, a po otrzymaniu takiej odpowiedzi (że to niby informacja przetworzona) wysyłasz od razu do WSA skargę na bezczynność. Kopia umowy nie jest informacją przetworzoną. Wszystkie podobne sprawy wygrałem przed sądem. 100 zł i ok. trzy miesiące czekania. Powodzenia :)

nie taka procedura

xpert17's picture

Decyzję odmowną udostępnienia informacji (np. ze względu na to, że jest przetworzona) skarży się do SKO, a nie do WSA. Do WSA można skarżyć bezczynność, gdyby urząd nie udostępnił ale nie wydał w związku z tym żadnej decyzji.

Można do SKO, a można od

Można do SKO, a można od razu do WSA. Jest orzeczenie WSA, a właściwie nawet kilka w podobnej sprawie. Poszukaj: http://orzeczenia.nsa.gov.pl/cbo/query

zawsze skarżę od razu do WSA

sąd nigdy nie postawił zarzutu, że jest to niewłaściwe
a wyrok sądu ma znacznie większą rangę i skuteczniej egzekwowalny niż orzeczenie SKO
poza tym wtedy drugą instancją jest NSA - i taki wyrok jest raczej w 100% wykonywany

a może jednak

xpert17's picture

a można prosić sygnaturę konkretnej sprawy?

To ja mam pytanie. Jak

To ja mam pytanie. Jak zainteresować RIO sytuacją w gminie? Gdzieś się zgłasza niezgodność, czy oni sami z siebie muszą wpaść na taki pomysł? Wysyła się im podanie, prośbę? Powołuje na jakieś artykuły?

Wysyłasz e-mail z opisem

Wysyłasz e-mail z opisem sprawy, przedstawieniem dowodów i oczekiwań, z wskazaniem adresu zamieszkania oraz imienia i nazwiska. Ewentualnie powołujesz art. 63 Konstytucji RP. RIO generalnie takie pisma może potraktować jako sygnał w sprawie, ale zawsze Ci wyjaśnią co o tym sądzą.

BIP

Skupienie się na BIP-ie jak głównym źródle informacji dało by jeszcze jedna zasadnicza korzyść. Łatwość w szukaniu informacji - wszystko w jednym miejscu. Oczywiście BIP to nie miejsce do autoreklamy i zapewne dlatego wydawane są wszystkie "lokalne gazetki gminne". Gmina w której mieszkają moi rodzice też taką ma. Nie powiem, że nie ma tam ciekawych informacji - bo są, czasami czytam. Nie zmienia to faktu, że cała jest ona reklamą władz gminy, nie ma tu miejsca na samokrytykę. Dlatego nie da się ukryć, że nie są to najmądrzej wydane pieniądze - choć nie jest to raczej wielka suma - to jednak jakaś jest.
A odnośnie dostępu do informacji - tez nie jest kolorowo.

Dziwna forma udostępniania publikacji MSZ - nie u siebie

Problem wart wyjaśnienia i interwencji.

Dlaczego oficjalna publikacja Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie jest udostępniana na stronie MSZ i w prostym formacie (jak PDF), ale na komercyjnym portalu, w "trudnym" formacie, z którego w dodatku nie ma możliwości (łatwego) jej pobrania?

11 czerwca 2014 r. minister Radosław Sikorski chwalił się nową, pionierską publikacją Ministerstwa Spraw Zagranicznych „Atlas polskiej obecności za granicą”.

Nie została ona jednak udostępniona na stronie www MSZ, a tylko w (komercyjnym?) serwisie issuu.com. Zaś po interwencji, na stronie MSZ został wstawiony jedynie link do tego serwisu, zamiast samej publikacji (z opcją pobierania).

Należy tu zwrócić uwagę, że korzystanie z serwisu issuu nie jest tak proste jak uważa, proszony o publikację tego "Atlasu" jednak na stronie MSZ, przedstawiciel tego ministerstwa. Format stosowany przez wspomniany serwis nie jest "zbyt przychylny" dla użytkownika, zaś samo przeglądanie wymaga wtyczki, a przede wszystkim nie ma tam publicznie dostępnej opcji pobierania publikacji w pożądanym formacie.

Co zaskakujące, te problemy czyli miejsce publikacji nie na stronie MSZ, jak i brak dostępu do publikacji w podstawowym formacie, nie znalazły zrozumienia u Dyrektora Biura Rzecznika Prasowego MSZ Michała Safianika, u którego próbowałem interweniować w tej sprawie.

Oto ta rozmowa na Twitterze:

Michał Safianik safianik: .@tvp_info: „Atlas polskiej obecności za granicą” - pionierska publikacja #MSZ http://www.tvp.info/15576126/atlas-polskiej-obecnosci-za-granica-pionierska-publikacja-msz
12:19pm, Jun 11

Em. @emil_nowak: @safianik @tvp_info czy będzie on dostępny na www @MSZ_RP ?
12:27pm, Jun 11

Michał Safianik safianik: @emil_nowak @tvp_info @MSZ_RP Już jest:) W dziale "Publikacje". http://issuu.com/msz.gov.pl/docs/atlas_polskiej_obecnosci_za_granica#
12:47pm, Jun 11

JanNowak1: @safianik @emil_nowak Pan tak serio,czy żartuje?Od kiedy http://issuu.com/ jest stroną www @MSZ_RP? Poza tym wskazany jest format pdf
12:50pm, Jun 11

Michał Safianik safianik: @JanNowak1 S.V.P. http://www.msz.gov.pl/pl/p/msz_pl/ministerstwo/publikacje/
1:07pm, Jun 11

JanNowak1: @safianik Nie tak całkiem. 1. To nie jest przecież pdf? Proszę o link do takiego formatu.bym mógł skorzystać 2. Nie ma też opcji pobrania.
1:11pm, Jun 11

Michał Safianik safianik: @JanNowak1 Pobranie całej publikacji (PDF) możliwe jest przez funkcjonalności serwisu Issuu. Dobrego dnia życzę!
1:23pm, Jun 11

JanNowak1: @safianik Dziekuję za życzenia,ale lepiej by @MSZ_RP publikowało na swojej stronie w formacie przychylnym a nie odsyłało do kombino.u innych
1:25pm, Jun 11

JanNowak1: @safianik @MSZ_RP PS. Może Pan jeszcze wskazać gdzie te funkcjonalności issuu są dostępne bez posiadania tam konta?
1:28pm, Jun 11

Niestety te pytania zostały już bez odpowiedzi Michała Safianika.

Wyjdę na czepialskiego.

Witam.

Jak zawsze wyjdę na czepialskiego, ale zadam jedno pytanie.
Czy pisząc na owym ćwierkaczu, Pan jako świadomy obywatel nie uzasadnia aby tym, konieczność reprezentowania przez tego Pana, poczynań ministerstwa na owym właśnie ćwierkaczu? Pomimo faktu, że jest to szybkie połączenie do konwersacji, to znów zapytam. Czy używanie tego nie daje drugiej stronie argumentów do tezy o niezbędności tego rozwiązania w pracy codziennej? Jak dla mnie, to jeden dzień zwłoki w oczekiwaniu na odpowiedź pocztą elektroniczną nie zrobiłby różnicy! A zawartość treści rozmowy jaka Pan tu przedstawił, jest dla mnie tylko dowodem, że Pan przeszkadzał rozmówcy w innym i to ciekawszym dialogu! Gdyby ten urzędnik miał jedynie BIP i tylko pocztę elektroniczną o jedynym adresie urzędowym, to otrzymałby Pan bardziej satysfakcjonującą odpowiedź!

A przy okazji. Czy taka rozmowa to nie jest forma Podania do protokołu? Czy zatem nie powinna być zarchiwizowana po stronie urzędu do jakiego Pan się zwrócił poprzez konto jej reprezentanta? Dla mnie Pana rozmowa stanowi zapytanie do urzędu, a jako takie winno zostać odnotowane w archiwach. Ale ćwierkacz to nie adres urzędu tylko konto urzędnika, a urzędnik ma także prawo mieć własne poglądy i je wyrażać na koncie własnym No chyba, że jest rzecznikiem urzędu, a wtedy reprezentuje oficjalnie urząd!

Pozdrawiam

Reklama vs BIP i art. 7 Ustawy zasadniczej. A inne przepały?

Witam.

W pełni zgadzam się, że jedynie BIP ma być stroną informacyjną o samym urzędzie jak i jego dokonaniach!
Wszelkie reklamy w mediach czy strony podmiotowe www, to przewalanie publicznych pieniędzy!
Ale największe wydatki tkwią zupełnie gdzie indziej!
To całe pole do koszenia przez RIO! A gdyby poleciały głowy ze stołków, to państwo miałoby ponad 50% oszczędności w budżecie!
A gdzie kryje się problem o którym piszę?
Leży głęboko ukryty, pod warstwą negacji i wyparcia ze świadomości urzędniczej faktu jakim jest wydawanie publicznych pieniędzy.

Ale przejdźmy do szczegółów.

Problem tkwi w całym oprogramowaniu zamawianym przez urzędy. Po pierwsze, to skoro maja zatrudnionych informatyków, a nie techników do bieżących napraw i konserwacji sprzętu IT, to dlaczego nie są pisane aplikacje w urzędach? Informatyk, to nie osobnik potrafiący jedynie wyklikać sekwencję reinstalacji MS Windows czy wyklikać ustawienia sieci lokalnej. Informatyk to także programista czyli koder, a także analityk IT i administrator baz danych oraz serwerów. To skromny wypis niezbędnych umiejętności w dziedzinie IT, aby skutecznie przetwarzać informacje czyli zajmować się informatyką! Komputery i programy to jedynie narzędzia do tego przetwarzania. Ale dość, bo zboczyłem z tematu.

Aby stwierdzić ile publicznych pieniędzy zostało wyrzuconych w błoto, wystarczy policzyć ilość zapłaconych licencji na MS Office i ile tych pakietów jest zainstalowanych w urzędzie. Powstaje pytanie, co z tymi pakietami na które są licencje tylko nie ma potrzeby ich instalować bo komputerów za mało w urzędzie! Program komputerowy się nie psuje, bo nie ma trybików i przekładni. Stosowne akty prawne, tj. ustawa i rozporządzenie o wymaganiach minimalnych obejmuje także format doc jako dozwolony w urzędowych plikach pism. No to dlaczego np. pakiet biurowy MS Office 97 albo MS Office 2003 jest zastąpiony kolejno MS Office 2007, MS Office 2010, a obecnie MS Office 2013? I to na tym samym stanowisku pracy! Każda wersja MS Office to lekko ponad jeden tysiąc złotych! I z tego co wiem, to MS Office nie występuje w wersjach OEM, czyli przypisanych do komputera w chwili jego kupna! Przepis dotyczący wymagań minimalnych pojawił się już w październiku 2005 roku! Czyli jak widać, już 9 lat pojecie wymagań minimalnych funkcjonuje, ale urzędy dalej wydają publiczne pieniądze, by nadążyć za nowinkami reklamowanymi w internecie, a zasłaniając się wciskaniem kitu w postaci "musimy mieć oprogramowanie biurowe zgodne z tym jakie mają jednostki nadrzędne, bo inaczej nie można odczytywać pism". A wystarczy aby urząd nadrzędny stosował się do przepisów o wymaganiach minimalnych. Nie byłoby konfliktów wersji plików czyli pełna kompatybilność!
Pomijam fakt, że są różne darmowe odpowiedniki, doskonale realizujące zadania pisania pism i ich drukowania czy konwertowania do kolejnego formatu zgodnego z ustawą i rozporządzeniem, czyli formatu pdf!

No i tu pojawia się ów diabeł, który szasta pieniędzmi podatnika. Zakup nowego komputera, to zakup także nowej wersji systemu operacyjnego (też programu) oraz nowej wersji pakietu biurowego. To zakupy licencji na użytkowanie, a poprzedni pakiet biurowy pomimo, że ma aktywną dalej licencję, ląduje w kosztach urzędu i nikt nie rozlicza. Gdyby jeszcze format plików był niezgodny z wymaganiami minimalnymi, to byłoby uzasadnienie zakupu nowszej wersji. Ale nie ma niezgodności! MS Word od dawna obsługuje format doc, bo to jego zamknięty format!
A zatem, skoro urząd ma np. 100 komputerów z pakietem biurowym, to ile ma licencji na pakiet? Najczęściej ponad 250 sztuk! Dlaczego? Bo kolejne wymiany popsutych komputerów, to także zakup nowego oprogramowania! Także tego nie na licencji OEM!

Przy okazji zdarza się jeszcze sytuacja gdy napisany przez zewnętrzną firmę program kadrowy czy finansowy, po modernizacji przez ową firmę wymusza zakup nowszej wersji MS Office, gdyż poprzednia nie obsługuje nowej wersji programu dostarczonego. Tu jak widać, ewidentnie wyłania się problem bezużyteczności informatyków w urzędzie! Skoro nie potrafią napisać i modernizować programu dla potrzeb urzędu, to ich etaty są zbędne! Wystarczą jedynie ludzie na etacie techników elektroniki, którzy znają obsługę urządzeń IT. A to wiąże się z niższymi pensjami w urzędzie, a w efekcie niższymi wydatkami z budżetu! Wynagrodzenia urzędników są wg taryfikatora i uzależnione są od wykształcenia, ale także od stanowiska!

To co opisuję to tylko czubek góry lodowej gdzie ukryte są najwyższe koszty funkcjonowania urzędów w Polsce!
Bo mnie osobiście wciąż dziwi upór maniakalny u informatyków urzędowych! Wiedzą od lat jaka jest polityka MicroSoftu i wiedzą, że każda modernizacja to wydatki na licencje. No chyba, że dyrektywy dyrektorów w tej kwestii są jednoznaczne i wychylenie się grozi utratą pracy! Ale wtedy ewidentnie dyrekcja jest głównym winowajcą szastania publicznym groszem. I to właśnie jest polem do zweryfikowania przez RIO!

Ja osobiście jestem zwolennikiem systemów operacyjnych tzw. otwartych czyli darmowych do dowolnych zastosowań. A są one obecne od wielu lat na rynku także w Polsce! A na dokładkę, każda wymiana na nowsza wersję sytemu operacyjnego czy pakietu biurowego nie powoduje kosztów. Wystarczy policzyć ile w skali kraju od grudnia 2005 roku wydano pieniędzy na licencje systemów MS Windows, tam gdzie jest to zbyteczne, a zbyteczne jest w 95% stanowisk komputerowych w urzędach!
Do tego doliczyć koszty licencji na pakiet MS Office i to wielokrotnie na jedno stanowisko pracy biurowej. To przez te ostatnie 9 lat obowiązywania ustawy i rozporządzeń, uzbiera się całkiem spora kwota wyszastana z budżetu, która powędrowała do prywatnych firm i docelowo do MicroSoftu!
A argumenty, że firmy nie piszą oprogramowania na nic innego niż aplikacje zależne od MicroSoftu, powiem tylko jedno. jak firmy będą chciały pozostać na rynku, to szybko nauczą się pisać oprogramowanie na dowolne systemy operacyjne!

A co do odpowiedzialności. Kto odpowiada za nadzorowanie finansów publicznych w urzędzie? A jak ma złych doradców i specjalistów, to czas aby tych doradców i specjalistów wymienić. Budżet państwa zaoszczędzi i to zacznie! Zwłaszcza gdy zarządzaniem urzędami zajmą się ludzie którzy znają obowiązujące przepisy prawa, albo mających umiejętność zarządzania urzędem tak, aby odpowiednie piony realizowały swoje zadania i to zgodnie z obowiązującymi przepisami!

A w kwestii stron podmiotowych ministerstw, urzędów rządowych czy samorządowych, to jestem zdania, że są to prywatne strony ich dyrekcji i jako takie winny być finansowane w całości przez tychże dyrektorów. Reklama i promocja kosztuje każdą firmę, a tym bardziej osobę fizyczną!

Informacja o urzędzie tylko w Biuletynie Informacji Publicznej! Urzędnik bez względu na stanowisko ma funkcję służebną wobec podatnika czyli obywatela! A najlepszą reklamą dla urzędnika jest jego postawa w pracy w tym także dbanie o najniższe koszty działania urzędu! I są tylko dwie drogi obniżania kosztów generowanych przez urzędy. Albo redukcja etatów albo rozsądne i efektywne gospodarowanie mieniem zakupionym. A obecnie mamy wzrost stanowisk urzędniczych, co generuje zakup komputerów wraz z pakietami biurowymi, a później ich modernizacją na nowsze choć nie ma uzasadnienia funkcjonalnego. I tu kółko szastania publicznymi pieniędzmi się zamyka!

A jak znam życie, to tego mechanizmu szastania pieniędzmi podatnika jaki tu opisałem nikt nie dostrzega! Bo i po co?

Pozdrawiam

Ach ten samorządowy BIP...

Samorządowy, bo te miałem jakiś czas temu 'na tapecie'.
Problemy zaczynają się od samej góry.
Spójrzmy na listę BIP'ów dostępnych na http://bip.gov.pl/.
Korzystałem z danych wszystkich podmiotów, które były dostarczane w postaci spakowanego xml'a - aktualnie kategoria w modernizacji, więc mam nadzieję, że poniższe się zmieni...

Można tam znaleźć wpisy o BIP'ach które nie mają żadnej strony www.
Nie ma spójnej nomenklatury nazewniczej. Mamy 'Urzędy gminy i miasta' oraz 'Urzędy miasta i gminy', 'Urzędy Miasta' i 'Urzędy miejskie'.
Adresy www tychże BIP korzystają z zupełnej dowolności. Powoduje to trudności ze znalezieniem i zapamiętaniem adresu odpowiedniego BIP'a, ale też stwarza inne ryzyka - np. przejęcie domeny. Niekoniecznie z winy urzędnika, a pracownika firmy świadczącej hosting BIP, bo kwestie własności domen są regulowane różnie. Rozwiązaniem tego mogłoby być przydzielanie domen w ramach bip.gov.pl i dawanie uprawnień do zarządzania subdomeną samorządowi.

Same treści publikowane są często w kuriozalny sposób - mamy skan wydrukowanego i podpisanego dokumentu który jest jako obrazek wstawiony do PDF. Domyślam się intencji - jak jest pieczątka to nabiera wartości urzędowej. Jednak moim zdaniem sam fakt publikacji jakiejkolwiek treści w serwisie BIP powinien wystarczyć. To serwis jest gwarantem prawdziwości informacji. A jeśli tak, to czy przechodził jakiś audyt bezpieczeństwa? Kto odpowiada i w jaki sposób za ewentualne dziury?

Nie wszystko jest winą BIP-owców

BIP-y nie mają kształtować rzeczywistości tylko ją opisywać, a nazewnictwo urzędów miast i gmin nie zostało w żaden sposób ujednolicone po radosnej twórczości roku 1990 kiedy to rady miast i gmin zatwierdzały najróżniejsze nazwy. (Teraz zresztą trudno to już naprawić, koszty były by olbrzymie, a zysk niewielki.)

Zwracałem tu już uwagę, iż ustawa o informacji publicznej nakazuje publikować "treść i postać dokumentów urzędowych" (art.6, ust.1, pkt.4). Zapis ten jest oczywiście bezsensowny, wręcz idiotyczny, ale przecież cała reszta tej ustawa jest niewiele lepsza.
W praktyce część urzędów łamie ustawę głupio - publikując wyłącznie skany dokumentów, inne łamią ją mądrze - publikując treści, a jeszcze inne (nieliczne) starają się nadążyć za szaleństwem ustawodawcy publikując jedno i drugie.

Gmina i "serwis społecznościowy"

VaGla's picture

II SAB/Wa 513/12 - Postanowienie WSA w Warszawie (wyrok z 15 marca 2013; Stanowisko RIO omawiane w komentowanym tekście oceniało racjonalność wydatków później, bo w maju 2014):

Posiadanie przez Gminę strony w portalu społecznościowym typu Facebook służy zazwyczaj promocji, przedstawia dokonania władz lokalnych, określa zamierzenia i wskazuje na inicjatywy społeczne, itp. Tego typu nośnik informacji jest używany do wymiany poglądów, prowadzenia dyskusji, komentowania pewnych zdarzeń, itp. Natomiast posiadanie takiej strony przez podmioty publiczne nie jest określone, a zatem i wymagane przepisami prawa. W obowiązującym porządku prawnym, tego typu strona nie jest dopuszczalnym sposobem komunikowania się w tzw. sprawach urzędowych, w tym nie służy wnoszeniu podań i wniosków.

--
[VaGla] Vigilant Android Generated for Logical Assassination

Znów muszę wyjaśniać,

Znów muszę wyjaśniać, że RIO oceniało wydatki na wydawnictwa drukowane, a tutaj mowa o FB, WSA nie oceniał racjonalności wydatków na FB, jeżeli w ogóle jakieś były, tylko napisał, co jego zdaniem gmina robi na portalu społecznościowym.
Porównywanie tego wyroku i stanowiska RIO niewiele wnosi.

Piotr VaGla Waglowski

VaGla
Piotr VaGla Waglowski - prawnik, publicysta i webmaster, autor serwisu VaGla.pl Prawo i Internet. Ukończył Aplikację Legislacyjną prowadzoną przez Rządowe Centrum Legislacji. Radca ministra w Departamencie Oceny Ryzyka Regulacyjnego a następnie w Departamencie Doskonalenia Regulacji Gospodarczych Ministerstwa Rozwoju. Felietonista miesięcznika "IT w Administracji" (wcześniej również felietonista miesięcznika "Gazeta Bankowa" i tygodnika "Wprost"). Uczestniczył w pracach Obywatelskiego Forum Legislacji, działającego przy Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu Odpowiedzialne Państwo. W 1995 założył pierwszą w internecie listę dyskusyjną na temat prawa w języku polskim, Członek Założyciel Internet Society Poland, pełnił funkcję Członka Zarządu ISOC Polska i Członka Rady Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Był również członkiem Rady ds Cyfryzacji przy Ministrze Cyfryzacji i członkiem Rady Informatyzacji przy MSWiA, członkiem Zespołu ds. otwartych danych i zasobów przy Komitecie Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji oraz Doradcą społecznym Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej ds. funkcjonowania rynku mediów w szczególności w zakresie neutralności sieci. W latach 2009-2014 Zastępca Przewodniczącego Rady Fundacji Nowoczesna Polska, w tym czasie był również Członkiem Rady Programowej Fundacji Panoptykon. Więcej >>